Samotne nurkowanie Klary
"Klara" w reż. Aleksandry Popławskiej w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Marek Kubiak w serwisie Teatr dla Was.
Samotność to gorzka pigułka, której skutkiem ubocznym najczęściej bywa selektywna pamięć, czy wręcz nawet syndrom wyparcia. Poza tym to specyfik dostępny dziś powszechnie bez recepty, a w dodatku i bez ulotki dla użytkownika, więc łykamy go z grymasem co dnia, niby świadomi potencjalnych zagrożeń. Z każdym jednak dniem dawka się zwiększa, bo w naturalny sposób organizm się przyzwyczaja.
Właśnie o samotności i coraz bardziej desperackim poszukiwaniu miłości, o potrzebie znalezienia oparcia i emocjonalnej stabilności jest adaptacja powieści Izy Kuny "Klara", w reżyserii Aleksandry Popławskiej w Teatrze Powszechnym w Warszawie.
Przedstawienie to smutny, choć sięgający dość często po iskrzący się ironią i sarkazmem humor słowny i komizm postaci, obraz współczesnych singli z coraz to głośniej tykającym zegarem biologicznym, obwieszczającym nieuchronne zbliżanie się czterdziestki. Historia trojga przyjaciół: Klary, przez sześć lat romansującej bez sensu i bez przyszłości z żonatym Aleksem, Wronki - prezentującej się na zewnątrz jako emocjonalny kobieton, malującej barwy ochronne wulgarnym, acz dowcipnym językiem i wyzywającym stylem ubioru, z impetem prującej przez fale codzienności i co i rusz rozbijającej się jednak na rafach kolejnych nietrafionych wyborów sercowych, no i Piotra - wyjątkowo kochliwego geja, świeżo po niezbyt udanym coming oucie przed rodzicami i zawsze noszącego serce na temblaku, po kolejnych nieudanych próbach zbudowania związku. Wszyscy zbyt często topiący swoje żale i smutki w alkoholu, typowi uczuciowi recydywiści, niczym ćmy pędzący w ten sam stary płomień. Czas i miejsce akcji: zbyt ciemna kawalerka z lampą, z pchlego targu na Kole jako punktem centralnym, we współczesnej Warszawie z piekielnie upalnym latem, przyprawiającą o odmrożenia zimą i całym tym międzyczasem deszczowym i smutnym. No i wydawać by się mogło, że oto mamy idealny wprost format na estetykę rodem z serialu w TVN. Gdyby jeszcze utkać w trakcie przedstawienia kilka bloków reklamowych, byłby komplet Jednak jest w tym spektaklu coś, co nawet nie do końca dobrze nastawionych do takiej telewizyjno-tasiemcowej poetyki nie razi i nie dziwi. Z pewnością teatralna "Klara" imponuje zręcznymi niedopowiedzeniami, urwanymi w półsłowa myślami i brakiem ciągłości następujących po sobie scen, które raczej jak wycinki rzeczywistości, niż płynnie przechodzące rozdziały, opowiadają tę historię.
Popławska ma bardzo dobrą intuicję, co do wyborów obsadowych. Większość pojawiających się w spektaklu postaci nie tylko zdumiewa swoją naturalnością, ale i zaskarbia sobie bardzo łatwo sympatię widzów. Klejnotem jest tu rola matki Klary z niezwykłym wprost dystansem, porywającym, choć nie showmańskim humorem i trafnością w konstruowaniu postaci, wykreowana przez Joannę Żółkowską (jej kwestia: "Oszzz Ty skurwysynu jeden, przepraszam, że tak na "ty" do pana mówię" stanie się bez wątpienia kultowa). Również nie sposób nie dostrzec zaangażowania emocjonalnego w tytułową postać Edyty Olszówki, która po raz kolejny udowadnia, że jeśli podejmuje się jakiegoś zadania, to oddaje mu cały arsenał swoich możliwości i umiejętności; szkoda jedynie, że to kolejna rola w jej dorobku o podobnym charakterze. Oby wreszcie któryś z polskich reżyserów zdobył się na odwagę powierzenia jej postaci, która pozwoli aktorce wyjść poza konwencję ról, w których nie raz już z sukcesem się sprawdzała.
Mniej zrozumiała jest dla mnie natomiast rezerwa i maniera stosowana w grze Marka Kality. Z pewnością nie wynika to z pomysłu na zbudowanie postaci tchórzliwego i egoistycznie cwanego fagasa, a bardziej przywodzi na myśl niechęć do bycia kojarzonym z projektem nieco bardziej mainstreamowym. Bo tak też, bez ujmy dla efektu końcowego, należałoby ten spektakl zaklasyfikować. Jeśli ktokolwiek będzie w stanie uwolnić się na jeden wieczór od telewizyjnego pilota i wybierze się do teatru, z pewnością odkryje, że dobra rozrywka wcale nie wyklucza refleksji i prowokujących myślenie form przekazu.
Bardzo teatralna okazuje się w "Klarze" myśl o tym, jak będąc pod wodą przestajemy słyszeć odgłosy świata zewnętrznego i nagle zostajemy sam na sam z własnym echem bicia serca oraz tym, co nam siedzi w głowie. Nawet jeśli dać nura pod wodę oznacza uciec na chwilę od tego, co na co dzień boli i sprawia, że coraz bardziej mamy wszystkiego dosyć, to warto czasem wygłuszyć część zmysłów i wreszcie wsłuchać się w samego siebie. Czy po wynurzeniu z wody będzie nam lżej, łatwiej, prościej? Być może nie, ale na pewno bardziej świadomie. I choć wciąż samemu, to już mniej samotnie.