Test lokaja Firsa
Oglądałem Czechowa w interpretacji Miśkiewicza jak setny obraz impresjonistów na objazdowej wystawie - zapominając o pięknie, czułem rosnące znużenie.
Paweł Miśkiewicz jest sprawnym reżyserem. Wraz ze scenografem Andrzejem Witkowskim wzniósł przestrzeń niezwykłą, z amfiteatru przypominającą dom lalek. Nawet z oddali umie skupić uwagę widza na detalach. Buduje fantastyczne epizody. Dobrze wykorzystuje charakterystyczność aktora - tembr głosu, postawę czy emocje. Dlatego "Wiśniowy sad" da się oglądać z przyjemnością, choć zwolennicy teatru akcji mogą przysypiać. Zakłopotanie bohaterów to dziś jednak trochę za mało, by przykuć uwagę widzów. Nawet miłosna furia Haliny Skoczyńskiej (Raniewska), bez wątpienia obok Marcina Czarnika (wieczny student Pietia) największej indywidualności tego przedstawienia, trwała tylko niecałe trzy minuty. A potem? Obrazy!
Kunszt
Obrazy Miśkiewicz konstruuje naprawdę piękne. Jeżdżące na wózkach podesty-podłogi szarozielonego, jakby pokrytego pleśnią salonu z białym fortepianem w kącie, odjeżdżające w głąb sceny szklane ściany tarasu, wyłaniające się z mroku schody na poddasze, drzwi pełne barwnych, roztańczonych korowodów wzbudzają zachwyt i odrealniają dość jednoznaczny w zamyśle Czechowa obraz dworu w ruinie. Machina teatralna jest reżyserowi posłuszna, a światła nadają jej niezwykłe walory widowiskowe. Dlatego historię wysadzonych z siodła rosyjskich ziemian z drugiej połowy XIX wieku ogląda się jak baśń braci Grimm pełną złośliwych przedmiotów i skarlałych ludzi.
Reżyser kolekcjonuje na scenie piękne detale. Orzech strącony stopą Szarloty (Krzesisława Dubielówna) toczy się po schodkach jak bajkowe ziarnko przeważające szalę snu nad szalą jawy. Meble z pokoju dziecięcego, na których przysiadają ogłuszone zdarzeniami bohaterki: Ania, Waria, Raniewska, ustawił pod ścianą jak porzucone zabawki. Gitarę Jepichodowa, który nie może oczarować trzeźwo stąpającej po ziemi Duniaszy, więc śpiewa nikomu niepotrzebne szansony. Rewolwer. Ten wystrzelił, ale nikt nie ginie, bo za spust pociąga wariatka Szarlota. Na białym fortepianie też nikt nie gra. Tyle tu atrap i zbędnych urządzeń, że Jasza (Tadeusz Szymków) w finale ledwo unosi spakowane kufry.
Postacie
Miśkiewicz całość wyjątkowo banalnych zdarzeń (coś kupić, coś sprzedać, raty i weksle, aby przeżyć do jutra) dosłownie "zapiął" kilkoma postaciami. Lokaj Firs (wyborny epizod Cezarego
Kussyka) najczęściej przelatuje jak kosmiczna zjawa nad sceną, podając herbatę, ale to właśnie on otwiera sen o szczęśliwym domu szczęśliwych ludzi ("Bóg pokarał ludzi, znosząc pańszczyznę"!) i zapowiada przebudzenie w koszmarze. To zmumifikowany kostiumem Firs powtarza jak mantrę zdanie o "suszonych, konserwowych i kiszonych" wiśniach z najwspanialszego w guberni sadu. Jest strażnikiem złotego wieku i prorokiem apokalipsy. Jakiej? Rosnąca liczba letników jest znakiem społecznej rewolty. Sad sprzedano za długi pod działki letniskowe. Żegnaj romantyzmie witaj cyniczny XX wieku!
Piękny cudak to kochliwy Jepichodow w zabawnej interpretacji Henryka Niebudka. Błąka się po scenie jak Don Kichot, śpiewając miłosne pieśni, których nikt nie słucha, a przecież nowoczesnym kobietom, nawet pannom służebnym, nie wystarczają stylizacje, bo chcą pełni zmysłowego życia. Dlatego prostak Jasza, ściskając Duniaszę, bierze, co chce, a Jepichodow ściska gryf gitary.
Raniewska przygnało na wieś widmo ekonomicznej klęski, wcale nie tęsknota. Choć tu na wsi straciła kiedyś syna, to w Paryżu kasę i męża. W sumie traci zdrowy rozsądek. W interpretacji Haliny Skoczyńskiej jest zrezygnowaną, cierpiącą histeryczką zagubioną w brudach świata. Łaknie miłości męża-łajdaka, odtrącając czystą miłość "chama" Łopachina. Żyje snami, zapominając o ludziach. To świetna rola.
Adam Cywka w roli ekschłopa, biznesmena Łopachina był niezwykle przekonujący do chwili, gdy gruchnął na kolana Raniewskiej i rozbeczał się jak baba, gdyż musiał w desperacji kupić ten przeklęty wiśniowy sad. Raniewska, zapatrzona w siebie, nie zrozumiała jego gestu. Jermołaj chyba liczył, że za wykupienie sadu, za łagodne wprowadzenie Raniewskiej do nowej rzeczywistości zyska jej wdzięczność, może miłość. Dostał burę. Co w wykładni Miśkiewicza prowadzi do prostej konkluzji, że kobiet w ogóle nie da się zrozumieć i, nie wspominając o miłości, lepiej je omijać z daleka. Co też w finale Łopachin zrobi - uciekając w ciemność zascenia przed smutkami Warii (Aleksandra Popławska).
Wiele tu ciekawego aktorstwa. Trzeba by wyliczyć większość postaci od pierwszego planu do tła - oklaskuje się je chętnie.
Mimo tylu atutów
Finał sztuki to potworny bałagan. Nie tylko bałagan podróżny, jak zawsze na trzy kwadranse przed odjazdem pociągu, bo sad sprzedany i dawni właściciele muszą wynieść się do miasta, ale zamęt, jaki pozostaje w głowie widza. Żadna z relacji między ludźmi nie została zakończona. Żadna z papierowych emocji nie przekształciła się w uczucie, które warto mierzyć własnym życiem. Wszyscy, którzy tu przyszli - postacie i widzowie, odchodzą właściwie tacy sami. Historyjka o starzejącej się kobiecie, którą okradł mąż, brzmi banalnie wobec pierwszego z brzegu reportażu z "Ekspresu reporterów".