Artykuły

Wróg Słobodzianek

Słobodzianek opowiada o bolszewikach z emocją. I wreszcie chyba docieramy do istoty sprawy. Bolszewia i faszyzm to dla niego bliźniacze systemy zbrodni - pisze Ks. Andrzej Luter w Więzi.

Dwanaście lat temu Tadeusz Słobodzianek opublikował w "Gazecie Wyborczej" tekst niesprawiedliwy, wtedy wydawał mi się nawet oburzający. Historia się skończyła to był klasyczny pamflet. Odpowiedziałem ostrą polemiką. Wybitny dramaturg w sposób pełen pasji i emocji zareagował na głupotę, ciemnotę i ksenofobię osób przychodzących na spotkania autorskie Jana Tomasza Grossa, autora Sąsiadów. Zawarł w swoim tekście wiele tez i niesprawiedliwych uogólnień, które nawet w pamflecie mogą razić.

Słobodzianek to dla mnie autor bardzo ważny. Pamiętam jego recenzje teatralne, które pisał dla "Polityki" w latach 70. pod pseudonimem Jan Koniecpolski. Już wtedy było wiadomo, że to postać znacząca na polskiej mapie intelektualnej. "Obywatela Pekosiewicza" uważam za jedną z najciekawszych analiz Marca '68. Nagranie telewizyjne tej sztuki przeniesionej z Teatru im. Jaracza w Łodzi (reż. Mikołaj Grabowski) przechowuję na kasecie i pokazuję młodzieży oraz klerykom. Jest o czym dyskutować i o co się pokłócić (kontrowersyjny dialog biskupa z sekretarzem partii). W ostatnich latach widziałem burzącego krew w żyłach "Proroka Ilję". Później przyszedł czas na "Sen pluskwy" i "Merlina". No i wreszcie doszła "Nasza klasa" na temat zbrodni w Jedwabnem. Słobodzianek jest jednym z nielicznych polskich twórców, którzy dotykają do bólu polskich sumień. Być może robi to czasami niesprawiedliwie, ale jest przecież artystą, a nie historykiem. Artysta nie musi być obiektywny.

Dla Słobodzianka teatr to także rytuał ofiary, powtarzanie przez aktorów rytualnych gestów jest jego znakiem rozpoznawczym. "Prorok Ilja" czy "Merlin" to był pewien rodzaj mszy w teatrze.

Tekst sprzed dwunastu lat oburzył mnie, gdyż znalazłem w tym pamflecie, spisanym w formie osobistego dziennika, bezlitosny i brutalny antyklerykalizm, który może robić wrażenie zajadłego i nietolerancyjnego antykatolicyzmu. Słobodzianek - tak mi się wtedy wydawało - nie dostrzegał, że antysemityzm jest ponadwyznaniowy i ponadideologiczny. Nienawiść wciska się bowiem w każde środowisko, jest jak mityczna suknia Dejaniry, której nie mógł się pozbyć Herkules. Z dzisiejszej perspektywy muszę przyznać, że ta ostra reakcja antykościelna miała jednak swoje podstawy.

Przecież na spotkaniach Komitetu Obrony Dobrego Imienia Jedwabnego, a także na wieczorach autorskich Grossa z udziałem Słobodzianka pojawiali się ludzie związani w czasach PRL-u z "Grunwaldem", a to nie był beton katolicki, tylko komunistyczny, w wolnej Polsce podszywający się pod sztandary katolicyzmu za pomocą narodowo-ojczyźnianej frazeologii. Dziś przyznaję, że ta retoryka znajduje posłuch i uznanie w wielu kręgach katolickich. I trudno się z tym pogodzić.

Przypominam naszą dawną potyczkę, bo po latach Tadeusz Słobodzianek stał się dla mnie bardzo bliski w sposobie myślenia. Poza tym świat pędzi do przodu i wiele swoich poglądów weryfikujemy pod wpływem zdarzeń, zmieniających nasz ogląd Polski, Kościoła, świata i innych ludzi. Słobodzianek pozostał wierny sobie, choć zapewne nie jest już tak radykalny, przynajmniej w warstwie werbalnej. A i ja zapewne aż tak ostro nie zareagowałbym dzisiaj na jego tekst o Grossie i Jedwabnem.

Po żadnej ze stron

Autor Naszej klasy został doceniony, trzy lata temu otrzymał literacką nagrodę Nike za tę właśnie sztukę. Zaprosił słowackiego reżysera Ondreja Spiśaka, aby ten wystawił Naszą klasę w Teatrze na Woli, którego Słobodzianek był (i nadal jest) dyrektorem. Rok temu został też mianowany dyrektorem artystycznym Teatru Dramatycznego im. Gustawa Holoubka, wbrew woli części zespołu aktorskiego. Forsowano bowiem na to stanowisko Pawła Łysaka, reżysera skądinąd wybitnego i bardzo oryginalnego, kierującego teatrem w Bydgoszczy. W wyniku połączenia teatrów Dramatycznego i Na Woli, Słobodzianek dysponuje dziś czterema scenami.

I od roku właśnie Słobodzianek, do niedawna tak ceniony przez liberalne środowiska, stał się ich wrogiem numer jeden. Atakowany politycznie i ideologicznie przez wszystkie opcje, zachowuje co prawda spokój, ale wie doskonale, że wiele osób czyha na jego niepowodzenie i tak naprawdę życzy mu klęski. Pewnie trochę z zazdrości (cztery sceny, toż to niedopuszczalne, i nic to, że Laboratorium Dramatu to właściwie niewielki magazyn). Przede wszystkim okazało się, że Słobodzianek jest nieprzemakalny ideologicznie, nie da się zaanektować przez żadną stronę, jest tak samo antyprawicowy, jak antylewicowy, wkurza go neoliberalizm, postanowił robić "swój" teatr, a środowisko krytyków teatralnych, które uważa za skorumpowane ideologicznie i towarzysko, ma - mówiąc oględnie - w głębokim poważaniu.

Po jego ostatniej sztuce Młody Stalin krytyk Witold Mrozek napisał w "Gazecie Wyborczej", że Tadeusz Słobodzianek byłby dobrym premierem prawicowego rządu. No, nieźle - pomyślałem - Słobodzianek pisowcem? Skąd takie wnioski? Z którego fragmentu sztuki krytyk wywiódł tę śmiałą tezę? Zajrzałem zatem do prawicowego pisma. Może tam mi coś wyjaśnią. Czytam Andrzeja Horubałę w tygodniku "Do Rzeczy". Analiza ostra jak brzytwa:

Chciałby naprawdę Słobodzianek powiedzieć coś młodym z "Krytyki Politycznej"? Chciałby ostrzec przed rodzącym się bolszewizmem? To niech pochyli się nad rokiem 2011, kiedy to uniwersyteckie pięknoduchy z "Krytyki" wpuściły do swego "Nowego Wspaniałego Świata" prawdziwych bojówkarzy niemieckiej Antify, niech przyjrzy się tamtym emocjom, a potem odniesie je do fascynacji przemocą, która w połączeniu z niecierpliwym projektem zmiany świata zgotowała już tyle nieszczęść. Ale do tego rodzaju gestu potrzeba pokory i porzucenia zadufania starego teatralnego wyjadacza. [...] Miejsce premiery, Teatr Dramatyczny, który mieści się w Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, nie zostało wyegzorcyzmowane - jak sobie zamarzył autor - przez opowieść o młodości sowieckiego zbrodniarza. I architektoniczny monument wciąż szyderczo pokazuje zwycięstwo Józefa Wissarionowicza nad Polakami. Ba, skoro na premierze sztuki Słobodzianka zjawia się nie tylko premier Mazowiecki, ale także Jerzy Urban, to o czym my w ogóle tutaj do diabła mówimy? Ciekaw jestem, co czuła osoba, gdy wypisywała zaproszenie na spektakl "Młody Stalin" dla człowieka, który wskazał księdza Jerzego Popiełuszkę jako cel dla esbeckich zabójców? Naprawdę, czy pracownik sekretariatu teatru, gdy umieszcza nazwisko "Urban" na kopercie, nie ma świadomości, że przekracza cywilizacyjne normy? I czy nie od tego należałoby, panie Tadeuszu, zacząć opowieść o Stalinie w nas?

Byłem również na tej premierze, Horubała siedział w środkowym rzędzie, niedaleko Janusza Palikota. Byli także Bronisław Wildstein i Rafał Ziemkiewicz. Mało tego - Ziemkiewicz siedział tuż przed Urbanem. Co za gratka - taki widok, układali się w jeden kadr. A może pracownik sekretariatu teatru to prowokator?

Z kolei Maciej Nowak, szef Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego, były dyrektor Teatru Wybrzeże i krytyk teatralny, nazwał w "Przekroju" dyrektora Biura Kultury Urzędu m.st. Warszawy następcą kuratora Nowosilcowa, bo ten "powołał do życia teatr czesko-słowacki na uchodźstwie. Jego głównymi realizatorami są Ondrej Spiśak oraz Jakub Krofta. Każdy z nich z przytupem zrealizował już po dwie premiery w imperium dyrektora Słobodzianka". Lewicowy Nowak wprowadza zatem dodatkowo element narodowościowy i zapomina o tym, że będąc dyrektorem w Gdańsku, sam chętnie korzystał z "usług" Spiśaka.

Emocje i ataki personalne widoczne są zatem jak na dłoni. Nigdzie nie słychać jednak samego Słobodzianka. Rozumiem to, obowiązuje bowiem jeden trend: Słobodzianek jest passe. To jedno z nielicznych zjawisk łączących większość mediów, zwykle podzielonych niemal w każdej sprawie. Umówiliśmy się zatem na długą rozmowę, chciałem bowiem poznać jego wersję genezy tego konfliktu. Oddajmy głos bohaterowi dramatu.

Teatr jest dla ludzi

- A może to jest problem moich krytyków, a nie mój? - zastanawia się Słobodzianek. - Ja w najważniejszych kwestiach nie zmieniłem poglądów. Nie zmieniłem swojego myślenia ani o świecie, ani o teatrze. Wciąż pamiętam, że "teatr jest dla ludzi" (przypominam, to credo Strehlera), że podstawą teatru repertuarowego powinna być literatura, a dwa tysiące lat dramatu, dobrze skonstruowanego, ze świetnymi rolami i poruszającymi historiami, wymaga poważnego potraktowania i nie widzę powodu, żeby go sprowadzać do wymiaru komiksu.

Uważam, że teatr powinien do tej literatury wracać, oczywiście w nowych przekładach i interpretacjach, w nowych koncepcjach przestrzeni i kostiumów, z nowoczesnym aktorstwem. I na tym polega ta cała moja "kontrowersyjna" koncepcja teatru. Że powinien być agorą, gdzie ścierają się rozmaite idee i światopoglądy, a nie miejscem głoszenia manifestów, agitacji i propagandy. Zresztą może być i taki, ale ja raczej od tego trzymam się z daleka.

Nagonki na mnie są organizowane w starym dobrym stylu sekretarzy od kultury w KC. W tym samym czasie kilku dziennikarzy pisze dziwnym zbiegiem okoliczności to samo. W różnych gatunkach oczywiście. Ktoś felieton, ktoś błoga, ktoś recenzję, reportaż, portret, wspomnienie na Facebooku etc. Akcja zaczyna się zawsze wstępniako-felietonem, w którym słuszny kierunek wskazuje czołowy obecnie myśliciel polskiego teatru, towarzysz Nowak, pamiętający tylko to, co chce pamiętać, a ponieważ nikt już nic nie pamięta, zawsze można dowiedzieć się o sobie rzeczy zupełnie niebywałych. Jest to tak zwana historia kulinarna, pardon, teatralna.

Ostatnio przeczytałem np. że jestem konfliktowy. Całe życie upłynęło mi na kłóceniu się ze wszystkimi o wszystko, a to, że przez ostatnie lata udało mi się coś niecoś zbudować, zorganizować poważny zespół twórców i logistyków, który właściwie dzisiaj jest w stanie na wielu polach konkurować np. z Instytutem Teatralnym, czego dowiodła organizacja ostatnich Warszawskich Spotkań Teatralnych, to wszystko dla Nowaka nie istnieje. No cóż, nic na to nie poradzę, że mnie podoba się inny teatr niż Maciejowi Nowakowi. Tak jak wolę kuchnię hiszpańską od francuskiej.

Mam skrystalizowane poglądy na rzeczy publiczne, np. na temat polskiej tradycji, polskiej władzy i polskiego Kościoła, ale też na polski naród i polskie społeczeństwo, polskiego warchoła machającego szabelką czy kosą. No i uważam, że to, co jest narodowym socjalizmem, jest narodowym socjalizmem; to, co jest chrześcijańskim konserwatyzmem, jest chrześcijańskim konserwatyzmem; to, co jest socjalizmem, jest socjalizmem; a to, co neokomunizmem, jest neokomunizmem po prostu, czy wręcz neobolszewią.

Pamiętam, że kiedy chodziłem na seminarium Jana Błońskiego, pokazywał nam romantyczny konserwatyzm Witkacego. Coś, co byśmy dziś pewnie nazwali "liberalizmem". Takie wykłady się pamięta, one wpływają na poglądy człowieka. Tak samo jak najbliżsi. Miałem rodzinę we Francji i jeździłem tam już, w połowie lat sześćdziesiątych. Wychowywałem się w kulcie de Gaulle'a. Można powiedzieć że był to najbardziej popularny polityk w moim domu i w domu mojego wujostwa. Przekładało się to na Polskę, na mojego ojca, który był antykomunistyczny, trudno było mu się zresztą dziwić, skoro spędził dwanaście "wspólnotowych lat" w sowieckich łagrach. Wizja de Gaulle'a, nieulegającego ani prawicy, ani lewicy, ani klerowi, ani w ogóle ekstremalnym wartościom, jego liberalizm ekonomiczny - to wszystko mnie kształtowało. Ponieważ dużo czasu spędziłem we Francji, zobaczyłem, jak ten kraj zmienił się po czternastu latach socjalistycznej prezydentury Mitteranda, która doprowadziła do tego, że Francja dziś to kraj urzędników.

A co wyniknęło z legendarnego "francuskiego" dotowania kultury przez państwo? Wielu przywołuje sztandarowy przykład Jacka Langa, tego "wspaniałego" ministra kultury. No i co po nim zostało? Zaledwie jeden teatr ze stałym zespołem: Comedie-Francaise, a tak naprawdę wszystko zostało sprywatyzowane, artyści żebrzą o jakieś granty i dotacje. W ogóle nie ma teatru francuskiego, jest tylko wielki festiwal, na który zaprasza się teatry z całego świata, a francuski teatr to jest albo Comedie-Francaise, albo grupy teatralne, albo teatr prywatny.

Francja, jedno z najważniejszych kulturalnie państw świata, stała się teatralnym pariasem w przeciwieństwie do Anglii, w której dzięki temu "wstrętnemu" liberalizmowi Margaret Thatcher teatr, nie tylko zresztą on, ale także film czy różnogatunkowa muzyka, kwitną. Dotowanie przez państwo kultury wykończyło kulturę. Można ten mechanizm zaobserwować we Włoszech czy Hiszpanii. Zajmowanie się tam kulturą stało się przywilejem.

To nie jest tak, że ja nie doceniam teatru zespołowego. Moja decyzja o wzięciu udziału w konkursie ofert na dyrektora Teatru Dramatycznego wynika z tego, że model teatru impresaryjnego, który prowadziłem na Woli, zaczynał się coraz szybciej wyczerpywać, stawał się coraz bardziej kosztowny. W systemie angielskim polega to na tym, że wynajmuje się aktorów np. na pół roku, pięć miesięcy albo cztery miesiące, przygotowuje się spektakl, potem gra się go intensywnie przez pewien czas i koniec. A u nas dominował model polegający na tym, że zaprasza się aktorów do przedstawienia, a potem próbuje się to grać wiele lat, robiąc w rezultacie zastępstwa, dokonując różnych piruetów. W konsekwencji nie może normalnie pracować ani promocja, ani marketing, ani organizacja widowni. To wszystko jest w ogóle pomieszaniem z poplątaniem.

Dlatego skoncentrowałem się na tym, żeby budować własny zespół, który będzie mógł podołać zadaniom teatru repertuarowego, a Teatr Dramatyczny jest predestynowany do bycia takim właśnie teatrem. Sprawy personalne nigdy nie są łatwe, czego doświadczył także Jan Klata w Starym Teatrze. Dodam jeszcze, że z inicjatywą połączenia dwóch warszawskich placówek wyszli Paweł Miśkiewicz, Krystian Lupa i Kasia Szustow, którzy pierwotnie chcieli połączyć Teatr Dramatyczny z Teatrem Studio pod jedną dyrekcją, co okazało się jednak niemożliwe, ale przyznam, była to wizja bardzo inspirująca.

Rewolucja, ale jaka?

Dopytuję Słobodzianka o rewolucję w teatrze, która podobno szaleje na polskich scenach, o teatr zaangażowany społecznie. W odpowiedzi autora Naszej klasy wyczuwalny jest dystans - delikatnie mówiąc - do tego zjawiska: - Teatr zaangażowany, niektórzy mówią "rewolucyjny" (jak rozumiem, w sensie chińskiej "rewolucji kulturalnej"), to jest teatr z tezą. I te spektakle są akceptowane, bo w Polsce dominuje obecnie lewicowa teatrologia, czyli teatrologia stosowana, która głosi, że nie to jest spektaklem, co jest zrobione i grane, ale spektaklem jest wszystko, bo nie ma już pojęcia teatr, tylko jest pojęcie performance. Wszystko jest performance'em. Problem jest tylko jeden - nie przychodzi na to publiczność. Więc co dalej?

Berlin ma dziewięć teatrów, Wiedeń trzy. Oczywiście teatry prywatne można sobie robić, ile się chce. Natomiast osiemnaście miejskich teatrów dotowanych w Warszawie? Skąd wziąć na to publiczność? Nie ma takiej publiczności w tym mieście. Gdyby w stolicy Polski było pięć, siedem teatrów publicznych, to rzeczywiście widzowie mieliby jakąś ścisłą ofertę. W Niemczech, jeśli dochód z biletów nie pokrywa 30% budżetu, wylatuje dyrektor. To jest kryterium. Oczywiście wszystkie teatry niemieckie, które eksperymentują, rozwijają się też znakomicie, ale jednocześnie grają cały czas repertuar dla swojego widza. Nie ma tam takiej sytuacji, że gra się kilka czy kilkanaście razy w miesiącu. Berlińskie teatry eksperymentalne grają 30 razy w miesiącu, a oprócz tego jeżdżą na festiwale i odnoszą sukcesy.

Nie jestem przeciwko rewolucji w teatrze, tylko co to znaczy rewolucja w teatrze? Jak mawiał Dejmek: pic na wodę i fotomontaż. Niezmiennym tematem większości prac dzisiejszych "rewolucjonistów" jest wspólnotowość. Co to jest ta wspólnota? Jak wiadomo, po łacinie to communio. O co więc chodzi? O komunizm? Neokomunizm? Socjalizm? Narodowy socjalizm? Bardzo bym chciał, aby na jakimś w miarę niezależnym festiwalu skonfrontował się mój "Młody Stalin" i "Bitwa warszawska" Demirskiego. Bardzo bym był tego ciekaw.

Nożyce się odezwały

Słobodzianek snuje swoje refleksje i ciągle nie odpowiada, skąd te polityczne ataki na Młodego Stalina. Znam krytyka, któremu spektakl nie podobał się z powodów artystycznych, ale on już nie ma gdzie pisać swoich recenzji. Słobodzianek zaczął zatem mówić o samym spektaklu: - Można powiedzieć: uderzyliśmy w stół, nożyce się odezwały. Weźmy epizod londyński. Wątek kapitalisty Felsa finansującego bolszewików. Przecież tak wyglądał ten mechanizm, tak wyglądała ta rewolucja październikowa. Za zrabowane pieniądze kupili broń, na czym wzbogacili się Amerykanie wspierający rewolucję.

Słobodzianek opowiada o bolszewikach z emocją. I wreszcie chyba docieramy do istoty sprawy. Bolszewia i faszyzm to dla niego bliźniacze systemy zbrodni. Tymczasem: - Do naszych młodych lewaków nie dociera, co się stało. Zaczynają idealizować rewolucję październikową. Może niedługo znajdą uzasadnienia dla zbrodni. To samo dzieje się na prawicy. Pojawiają się na przykład teksty o Hitlerze z sugestiami, że gdybyśmy nie odpowiedzieli zbrojnie na jego atak we wrześniu 1939, to może jako kraj zyskalibyśmy więcej, może nawet nie utracilibyśmy niepodległości. Nie dociera do nich, że Hitler bombardował Czechów, mordował Jugosłowian i wiele innych narodów. Już nie mówię o Żydach i Cyganach. Ci nasi lewacy i prawicowcy nie próbują dotknąć ani tamtych strasznych czasów, ani komuny. Nie próbują zrozumieć ich z perspektywy codziennego życia, a więc cenzury, biedy, korupcji, ale i względnej normalności. Niebezpiecznie idealizują historię albo kreślą ją tylko czarną kreską. Im bliżej odzyskania niepodległości w 1989 roku, tym czerń jest bardziej jaskrawa. A przecież my to pamiętamy.

Co widział młody Stalin?

Próbuję dopytać Słobodzianka, po co właściwie napisał Młodego Stalina. - W "Młodym Stalinie" próbuję opisać pewien fragment historii świata po to, żeby pokazać, jak niebezpieczny jest współczesny kryzys, a więc to prucie się Europy, jak mówi Neuger, prucie się podstawowych wartości wynikających z demokracji i cywilizacji judeochrześcijańskiej. I jak niebezpieczna jest próba zawłaszczenia Europy i Polski przez ideologię, i wreszcie - jak to może się skończyć.

Przecież w tamtym czasie, kiedy Stalin był młodym człowiekiem, jeszcze wszystko było możliwe. Hitler jest tylko niedoszłym studentem, Lenin - młodym, charyzmatycznym, ale jeszcze niezbyt dobrze znanym rewolucjonistą, Stalin - przebiegłym co prawda, ale jeszcze niewiele znaczącym drobnym gangsterem. Tymczasem wokół spektaklu wywołuje się spór ideologiczny, a nie merytoryczny. Dyskutuje się nie o tym, o czym sztuka jest, tylko o tym, o czym nie jest.

Słobodzianek ma rację. "Młody Stalin" to obraz świata widziany oczami dwudziestokilkuletniego Józefa Dżugaszwilego. To nie jest obraz świata widziany oczami Słobodzianka. Krakowscy artyści z Jamy Michalikowej w oczach Stalina to żałośni koniunkturaliści, udający bunt i niezgodę, a ich hamletyzowanie ogranicza się do dylematu: pić czy nie pić? A potem ubiegają się o kolejną dotację od panów urzędników, którymi pogardzają. Wyśpiewują więc swoją "rewolucyjną" pieśń Musimy siać, choć grunta nasze marne, która dzisiaj - o ironio! - stała się hymnem wyznawców Radia Maryja.

Wiedeń to kawiarniani intelektualiści, nieczujący ducha czasu. Wittgenstein, Freud i Jung siedzą przy kawie i snują jałowe rozważania. W Londynie młody Koba, bo tak bolszewicy zwracają się do Stalina, dowie się od Lenina, co myśleć o inteligentach. Włodzimierz Iljicz zwraca się z pogardą do przywódcy mienszewików: "Obejdziemy się, Martow, obejdziemy się bez inteligentów! Profesorków i studencików. Potrzebujemy robotników. Takich jak Koba. Twardych, zawodowych rewolucjonistów! Przegraliśmy, bo było nas za mało!".

W więzieniu młody Dżugaszwili przemienia się w misjonarza, zgrabnie posługując się cytatami biblijnymi, by zwerbować nowych rewolucjonistów: "Stój, bracie, nie poniżaj się, wstań. Tak, bracie, nie masz Żyda ani Greka, nie masz niewolnika ani wolnego, nie masz mężczyzny ani kobiety. Wszyscy jesteśmy równi.

I jedna śmierć dla wszystkich, i jedno będzie zwycięstwo".

Słobodzianek "odtwarza" człowieka, który wyjął z tego, co zobaczył, to, co chciał wyjąć. Stał się zbrodniarzem, choć wcale nie musiał nim być. Widz otrzymuje subiektywne spojrzenia młodego Stalina na rzeczywistość. Uważam, że jest to przedstawienie znakomite, ale zaraz po premierze, w kuluarach teatru, powiedziałem autorowi, że go ideologicznie "zadźgają". Sprawdziło się. Na koniec naszej rozmowy Słobodzianek wygłosił deklarację ideową.

Po jasnej stronie

- Jestem po jasnej stronie ulicy, po stronie piękna, dobra i mądrości, i chcę po prostu to pokazać, bo to jest dzisiaj ludziom potrzebne. Kiedy był czas, żeby ludziom pokazywać ich ciemne strony i to, w jakim żyją zakłamaniu i hipokryzji, to o tym pisałem i o tym chciałem robić teatr. W tej chwili, w dobie kryzysu ekonomiczno-duchowego teatr musi dawać ludziom trochę dobrej energii i pokazać, że to życie, nie mówię, że świat, ale że to życie może mieć sens.

Jak rozumiem po obejrzeniu "Młodego Stalina", chodzi o życie bez ideologów. Trochę to utopijna deklaracja, ale to tylko i aż teatr. Słobodzianek musi jednak pamiętać, że przeciwstawiając się ideologii w sztuce, będzie pod ciągłym obstrzałem ważnych postaci teatru. Znając go trochę, domniemywam, że przeczeka te ataki. W końcu wie, że rewolucja pożera własne dzieci, i tak skończy się również ta teatralna rewolta, jeśli założymy, że ona w ogóle istnieje.

A tymczasem można obejrzeć u Słobodzianka "Absolwenta" Terry'ego Johnsona w reżyserii Jakuba Krofty i porównać z kultowym filmem z lat sześćdziesiątych. A w planach: "Nosorożec" Ionesco w reżyserii Artura Tyszkiewicza. Marek Kalita i Aleksandra Popławska będą inscenizować "Noc żywych Żydów" według Igora Ostachowicza. Wawrzyniec Kostrzewski reżyseruje "Rzecz o banalności miłości" izraelskiej pisarki Savyon Liebrecht, czyli opowieść o skomplikowanym uczuciu łączącym wybitnych filozofów XX wieku: Hannę Arendt i Martina Heideggera. Joanna Grabowiecka przygotowuje "Gry ekstremalne", spektakl o raku, czyli jak walczyć z tą chorobą. W dalszych planach: "Król Edyp", "Kupiec wenecki", którego kończy tłumaczyć dla teatru Piotr Kamiński, "Szalbierz" Gyórgy'a Spiró, "Dziennik" Mirona Białoszewskiego, adaptacja książki Dariusza Rosiaka o dramatycznych losach księdza Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela. Na szczęście, nic rewolucyjnego.

Ks. Andrzej Luter - duszpasterz, publicysta, ekumenista. Asystent kościelny Towarzystwa "Więź", członek redakcji WIĘZI i Zespołu Laboratorium WIĘZI. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Kino", współtwórca programów telewizyjnych. W 2013 roku w wydawnictwie Iskry ukazał się zbiór jego esejów pod tytułem Ekspost-katolik. Mieszka w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji