Artykuły

Ukłony w stronę Iwony

Gombrowicz w operze? Zapowiada­ło się pysznie, ale spektakl "Iwona, księżniczka Burgunda" z muzyką Zygmunta Krauzego zawodzi.

Najpierw o programie spektaklu. Janusz Pietkiewicz, do niedawna jeszcze dyrek­tor biura teatru i muzyki w stołecznym magistracie, a obecnie szef Opery Naro­dowej, pisze pięknie o swym światowym życiu menedżera kultury, oddając hołd niedawnemu pracodawcy, prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Kompozytor

Zygmunt Krauze też pięknie pisze o współpracy z wielkim reżyserem Jorge Lavellim, dla którego stworzył w Paryżu oprawę "Operetki" Gombrowicza i skła­da pokłon pisarzowi. Reżyser Marek Weiss-Grzesiński jeszcze piękniej pisze o si­le operowego gatunku, wychwalając go jako "sumę wielu sztuk". Ale wśród ciągłych ukłonów nie da się prowadzić rozmowy z Gombrowiczem. "Iwona..." Krauzego zaczyna się niemal onirycznie - alejką dworskiego ogrodu nadchodzi leniwie królowa Małgorzata z przymilnym Szambelanem, podziwia­jąc zachód słońca, potem zaś znudzony książę Filip wraz z towarzyszami. Libret­to, które kompozytor opracował z Grze­gorzem Jarzyną, zachowuje oryginalny podział scen dramatu, a wprowadzone skróty nie burzą jego sensu. Od pierw­szych taktów uderza nastrój powagi i ta­jemnicy, jakby coś wisiało w powietrzu. Ów znakomity początek, godny opero­wego arcydzieła sprzed półwiecza, "Snu nocy letniej" Benjamina Brittena według sztuki Szekspira, wprowadza ton zadu­my, brzmiąc niczym elegia dla umiera­jącego z przesytu świata. Niestety, pozo­staje jedynym frapującym pomysłem na operę Krauzego.

Kompozytor unika tonu buffo, kreśli hi­storię bohaterki z powagą, niemal na­maszczeniem, z rzadka ożywiając party­turę radosnym rytmem czy odwołując się do pastiszu. Kiedy to robi - jak w chwi­li pojawienia się ciotek towarzyszących Iwonie - zdradza słabość do ilustracyjności. Stąd, przy orkiestrowym powabie i melodyce miłej dla ucha tradycjonali­stów, opera grzęźnie w banale, który w inscenizacji Weiss-Grzesińskiego podnie­siony został do potęgi entej. Trudno orzec, co gorzej przysłużyło się przedstawieniu; chybione założenie kom­pozytora, który - choć przyznaje, iż w operze muzyka przejmuje rolę inter­pretatora tekstu - postanowił nie inter­pretować go w ogóle, stawiając na do­słowność czy pomysły reżysera, czy może scenografia i kostiumy, w których ki­czu zamierzonego od niezamierzonego odróżnić nie sposób. Dowcip i drapieżność sztuki Gombrowi­cza, tak rozmydlone przez Krauzego, Weiss-Grzesiński zastąpił grepsami i wul­garnością. Królewska para to prymityw­ni nowobogaccy: Ignacy (Dariusz Machej) nosi koszulkę z logiem The Rolling Stones, a Małgorzata (Magdalena Barylak), czytając z pamiętnika wierszyk "co płonie w mym łonie", zagląda sobie w krocze. Lizusowaty Szambelan (Ar­tur Ruciński), zniewieściały Cyryl (Piotr Łykowski) i Iza (Monika Ledzion) o zbo­lałej minie są jedynie bezbarwnym tłem dla miotającego się księcia Filipa, który nieopatrznie zaręczył się z tytułową bo­haterką. Na uznanie zasługują wysiłki tenora Adama Zdunikowskiego i Kingi Preis w roli Iwony, niemniej to pozba­wione busoli przedstawienie dryfuje, cią­gnąc publiczność w odmęty nudy. Dyrektor Pietkiewicz zapowiada włącze­nie inscenizacji - zaprezentowanej w ra­mach festiwalu Warszawska Jesień - do repertuaru Opery Narodowej. Czy naprawdę warto?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji