Artykuły

Kaleka, czyli każdy

Ilekroć na afiszu pojawia się taka sztuka, jak "Kaleka z Inishmaan", ogarnia mnie zazdrość. Zadaję sobie pytanie, dlaczego polscy autorzy nie potrafią pisać takich dramatów. "Takich", to znaczy nie ulatujących w metafizyczno-groteskowe przestworza, bliskie ziemi, bliskie człowieka. Do grania i do myślenia. Bliskie ludzkiemu doświadczeniu, a jednak nie bulwarowe sztuczydła, tylko dramaty pełnokrwiste, w których czuje się namiętności, niewymyślone konflikty i marzenia. Nie wiem, może takie sztuki powstają, a tylko teatr ich nie znajduje? Tak czy owak po raz ostatni znalazł "Antygonę w Nowym Jorku" Janusza Głowackiego i od tej pory o nowych znaleziskach nie słychać.

Na szczęście z kłopotu od czasu do czasu wybawiają nas Irlandczycy. W każdym razie wybawiają stołeczny Teatr Powszechny, w którym współczesny dramat irlandzki jaśnieje od dobrych kilku lat. Po niedawnej świetnej premierze "Molty Sweeney" Briana Friela na Małą Scenę Powszechnego wszedł właśnie "Kaleka z Inishmaan" Martina McDonagha. Autor jest młody (29 lat), zaledwie przed trzema laty debiutował, tym większa zasługa tłumaczki (Małgorzata Semil) i teatru, że go wypatrzyli.

Pomysł jest prosty, bez mała plakatowy. Oto w latach 30. (bo wówczas toczy się akcja) na niewielkiej wysepce irlandzkiej żyją zwykli ludzie, a wśród nich osierocony kaleka. Pewnego dnia pojawia się niedaleko ekipa filmowa z Hollywoodu, poszukująca gwiazdy. Chłopak marzy, aby wyrwać się z wysepki i swego dopina ku rozpaczy swych przyszywanych ciotek i zazdrości innych. A potem wraca. To właściwie wszystko, co można opowiedzieć, aby nikomu nie odebrać przyjemności śledzenia fabuły, choć nie w niej kryje się tajemnica sukcesu tego dramatu. McDonagh przedstawił bowiem precyzyjną fotografię lokalnej, prowincjonalnej społeczności, z jej ograniczeniami, niedokształceniem, kompleksami, tęsknotami i naleciałościami.

Kaleką jest młody chłopak, ale właściwie wszyscy cierpią na jakieś niedobory albo nadmiary emocji, wszyscy są psychicznymi kalekami. Jedna z ciotek rozmawia z kamieniem, kiedy szuka kogoś sobie bliskiego, druga zajada się cukierkami głusząc nerwicę. Sąsiad żebrze o jajka, a choćby i puszki z groszkiem, uganiając się za nieważnymi wiadomościami, którymi handluje jak domokrążca. Jego matka tęgo popija. Helen popisuje się chamskimi manierami, wyzywa wszystkich i tłucze jajka. Jej brat-niedołęga wyśmiewa się z innych, ale sam słabo orientuje się w swojej sytuacji, a Babbybobby pięścią i pałką wyrównuje rachunki z losem. Wśród nich krąży lekarz, który już dawno stracił nadzieję, że kogokolwiek uleczy.

Te z gruba określone sylwetki aktorzy wypełniają życiem, dodają im wewnętrznego blasku i siły, bronią przed jednostronnym i niezasłużonym potępieniem, wydobywając spod skorupy odruchów, nieprzyjaznych warknięć i gruboskórnych zachowań ukryte piękno. Autor dobrotliwie sugeruje, że w każdym tłucze się dusza anielska, tylko diablo wstydliwie skrywana. Artyści Powszechnego odsłaniają tę anielską twarz, nie skąpiąc i diabelskich grymasów. Wszyscy grają jak natchnieni. Dawno nie widziałem spektaklu tak doskonale wewnętrznie zharmonizowanego, tak spójnego i jednocześnie tak emocjonalnie mądrego.

Wyróżnić trzeba wszystkich współtwórców tego skromnego przedstawienia, które jest doprawdy wielkim, bo o wielką stawkę się tu gra - o szczęście człowieka. Więc na początek ciotki: rozdygotana i wzruszająca Elżbieta Kępińska, wiecznie odkurzająca stare puszki z konserwowym groszkiem; pozornie oschła, zakompleksiona, bo świadoma swego nieokrzesania Grażyna Marzec; obie zakochane w przybranym krewniaku po uszy, choć nie dają tego po sobie poznać. Ich sąsiad, wszędobylski Johnny Władysława Kowalskiego, myszkujący nerwowo wzrokiem i uchem niezmordowany "dziennikarz" z bożej łaski, twardziel o miękkim sercu; jego matka po 90-tce, gustująca w mocnych trunkach Mammy Wiesławy Mazurkiewicz, szczera aż do bólu i nieco zdziecinniała.

Piękna, aż wyzywająca Helen Edyty Olszówki, na pozór wulgarna i wojownicza, a tak naprawdę pełna powabu dziewczyna o sentymentalnym wnętrzu. Jej brat, któremu rozbija jajka na głowie (dosłownie!), w powyciąganym podkoszulku, łajzowaty, gamoniowaty łasuch Rafała Królikowskiego, który godzinami może pożądliwie wpatrywać się w słój z cukierkami w poszukiwaniu żelków-melków. Nieprzejednany wróg wszystkiego, co odmienne, a więc i kalek, owdowiały młodo Babbybobby Michała Zielińskiego, chłopak, który koniecznie chce okazać zło. I lekarz miejscowy, rzetelny, wszystko już widział, ale ciągle zadziwiony światem Krzysztof Stroiński. Wszyscy oni pod reżyserską batutą Agnieszki Glińskiej i Władysława Kowalskiego grają wyśmienicie, przekonująco, prawdziwie. Niełatwo było na takim de zaistnieć najmłodszemu w zespole, odtwórcy roli tytułowej, Łukaszowi Garlickiemu. A jednak dotrzymał kroku mistrzom. Jeszcze student warszawskiej Akademii Teatralnej pokazał nie tylko swoją głęboką wrażliwość, talent i młodzieńczą gorliwość, ale także zdyscyplinowanie - poddał się bowiem całkowicie rytmom spektaklu, współtworząc jego nastroje, dodając do nich autentyczne emocje cierpiącego chłopca, tęskniącego za miłością.

Polecam państwu ten spektakl - idźcie koniecznie do Powszechnego, żeby spotkać się z prawdą ludzkich uczuć i przeżyć ożywcze katharsis. Można je odnaleźć, jak się okazuje, także we współczesny dramacie. Z Irlandii do Polski bardzo blisko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji