Artykuły

Amerykański dramat na ulicy Rzeźniczej

Gdyby nawet Marylin Monroe zmartwychwstała, nauczyła się polskiego i wymówiła swoim zachrypniętym szeptem: "Jestem kotką na rozgrzanym od słońca blaszanym dachu", nie mogłaby ta kwestia zabrzmieć sexy. Różnica między tym, jaki jest ten spektakl, a jaki być powinien, jest taka, jak różnica brzmień tytułu polskiego i w oryginale (proszę sobie na głos powtórzyć: "Kotka na rozgrzanym od słońca blaszanym dachu" i "Cat on a Hot Tin Roof". (Wrocławski spektakl ciągnie się jak jego tytuł.)

Kotka... jest jedną z bardziej znanych sztuk Tennessee Williamsa chociaż amerykańska krytyka uważała ją z początku za wtórną, mniej wartościową od wcześniejszych jego sztuk, posługującą się bez pardonu melodramatycznymi clichés, pisaną dla doraźnego, komercjalnego efektu. Jej sukces na Broadwayu przypisywano przede wszystkim aktorom i reżyserii Elii Kazana. Mimo to od połowy lat 50. do dzisiaj "Kotka..." pojawia się w repertuarze scen na całym świecie. "Kotka..." na swój sposób jest szalenie amerykańska. Nie tyle przez amerykańskie realia, ile przez mentalność bohaterów. Pisana w okresie rozkwitu etosu amerykańskiego "self-made-mana" przedstawiała klasę nowobogacką. Wielkie fortuny stały się udziałem ludzi prostych, niewykształconych, pochodzących często ze społecznych dołów. Bohaterowie "Kotki..." są "nieskażeni" kulturową ogładą. Wyprani z delikatności, taktu i czułości bez skrupułów obnażają swój prymitywizm. Solidarność rodzinna polega tu jedynie na wspólnocie interesów. Brutalność i chamstwo to normalny sposób bycia. Jedynie alkoholik Brick nie jest zachłanny na forsę i jedynie on doświadczył niegdyś prawdziwego uczucia: uczucia przyjaźni, której pamięć zbrukano w rodzinie Bricka, posądzając go o homoseksualizm.

Fabuła "Kotki..." jest dość odległa od naszych spraw. Problemy spadkobierców posiadacza fortuny i łóżkowe kłopoty jego synowej specjalnie nas nie obchodzą. Moja obojętność wobec intrygi w "Kotce..." wynika z niewielkiej atrakcyjności przedstawionych postaci. Pokazano nam ludzi nieciekawych. Członkom rodziny Pollitów na scenie wrocławskiego teatru - poza Dziadkiem - brak iskry żywotności, drapieżności, pasji, namiętności, wyrazistości, wszystkich tych cech, którymi postaci Williamsa powinny się charakteryzować. Aktorzy - poza Janem Prochyrą (Dziadkiem) - nie przedstawiają bohaterów amerykańskiego dramatu rodem z Broadwayu, nadają się natomiast do polskiego filmu psychologicznego, co właściwie nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę osobę reżysera. Przez ich sposób interpretacji przebijają refleksyjność, melancholia, przeczucie tragedii, niemoc i psychiczne rozmamłanie. Małgorzata Napiórkowska nawet nie jest zła w tytułowej roli. Jest mdła i tyle. Autor obdarzył ją nie tylko instynktem i przebiegłością, lecz także wdziękiem i zdecydowaniem, energią i bystrością, a przede wszystkim obdarzył ją swoją sympatią. Tymczasem Margaret Napiórkowskiej może co najwyżej wzbudzić rozbawienie, wzruszenie ramion lub litość. To kotka przeciągająca się leniwie, a nie przyczajona do skoku z rozgrzanego dachu.

Pollitowie są nudni i nic dziwnego, że Dziadek, jedyna postać z krwi i kości, nie może z nimi wytrzymać. Nie wiadomo właściwie, dlaczego upodobał sobie akurat Bricka na swojego spadkobiercę. Chyba przez przekorę. Postać, która stworzył Marcin Rogoziński (Brick), zupełnie tego nie wyjaśnia. Zawsze niezawodna Gena Wydrych została tym razem wyjątkowo niefortunnie obsadzona w roli afektowanie macierzyńskiej Mae. Robi co może i w pierwszej scenie jej "charakterystyczność" intryguje i przyciąga uwagę, ale w dalszych już tylko irytuje, bo nie przystaje do postaci. Trafnie natomiast została obsadona Elżbieta Golińska w epizodycznej roli Dixie. Stworzyła postać dziewczątka żywcem wyjętego z bajek braci Grimm. Nie jest to takie odległe od Williamsa.

Jarosław Iwaszkiewicz w swojej "Tece kierownika teatru" sporządzonej dla Arnolda Szyfmana wyraził się o "Kotce..." tak: "Właściwie sztuka jest źle napisana... mimo zasadnicze błędy jest nadzwyczaj piękna i przejmująca". Akcentował dwie role: dziadka i Bricka "dla dwóch wielkich aktorów". Wyobrażał sobie w nich Madalińskiego i Gogolewskiego.

W spektaklu wrocławskiego Teatru Współczesnego jest tylko jedna wielka rola: Dziadek. Jan Prochyra nadał tej "Kotce..". sens wystawienia. On jeden spośród wszystkich autorów tego przedsięwzięcia wie, co robi i po co, czuje postać, którą gra. Jego Dziadek to gburowaty, niesympatyczny, niezdarny, rozdrażniony swoim niedołęstwem starzec. Ochrypły głos, zgarbiona postać, koślawy chód i niczym nie zamaskowany parszywy charakter... Stary Pollit Prochyry jest przy tym wspaniale dumny ze swojego bogactwa. Nieufny, ale uczciwy, na swój sposób heroiczny. Prawdziwy bohater Ameryki. Znamy takich z westernów.

Janusz Kijowski wyreżyserował "Kotkę na rozgrzanym od słońca blaszanym dachu" jako ciąg filmowych, jeszcze nie zmontowanych ze sobą scen. Pomysł ten nie wyszedł spektaklowi na dobre. Pauzy zatrzymują akcję, zwalniają tempo gry aktorów i niepotrzebnie dodatkowo stawiają nacisk na ostatnie kwestie poszczególnych fragmentów. Konwencja ta razi też statycznością, ponieważ scena nie daje możliwości operowania zbliżeniami i stawia nikłe możliwości kadrowania obrazem. W konkluzji: szkoda nadzwyczajnej roli Jana Prochyry w tym nijakim spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji