Artykuły

Roztopy

W czterotomowej Encyklopedii Powszechnej Yukio Mishimę od Heleny Mniszkównej dzieli zaledwie dziewięć stron. Przypadek bez znaczenia. W Teatrze Starym dzieli ich jeszcze mniej - scenografia Krystyny Zachwatowicz. To właściwie nie - mniej. To rozpaczliwie mało.

Bezlitosną precyzją języka teatru N porównywano w XV do srebrnej wazy wypełnionej zamarzniętym śniegiem. Dziś, po sześciuset latach, N jest wciąż tym samym - zimną, doskonałą strukturą znaków i rytmów. Te same maski, te same gesty, te same instrumenty, ten sam taniec, w końcu te same opowieści. No tkwi jakby poza czasem, jak poza czas wychylają się wszystkie wielkie ludzkie namiętności, gdy zedrzeć codzienność. Jan Kott nazwał go wielkim dramatycznym ceremoniałem - istoty rzeczy dotyka się tutaj jedynie celebrowaniem teatralnych znaków. Poza literackością, psychologizmem i imitacją rzeczywistości. "Zanim zagram muszę wiele godzin patrzeć na maskę - mówi jeden z aktorów N - Ja nie istnieję, istnieje maska. Ja nie jestem prawdziwy, prawdziwa jest maska".

W swych współczesnych sztukach N, z owej wazy ze zmarzniętym śniegiem, Mishima pozostawia dyktat wewnętrznej czystości przekazu. Opowiada o tym, o czym zawsze się opowiada w teatrze. O miłości, tęsknocie, rozczarowaniach. O ludzkich namiętnościach. Ale odbiera im wszelkie brudy codziennych niezliczonych uwikłań. Destyluje jakby esencję, czysty problem. Ten teatr się nie dzieje, on trwa. Z drugiej strony - Mishimą odejmuje aktorom maskę, pozostawia twarz, ścisłości N nadaje ludzką miarę, osiągalny wymiar. Stąd dziwne zawieszenie tych jednoaktówek, gdzieś pomiędzy zwykłymi naszymi europejskimi przyzwyczajeniami teatralnymi, a egzotyką ceremonii znaków; między realizmem psychologicznym, a wielką parabolą.

Co w spektaklu Andrzeja Wajdy gubi się przede wszystkim, to owo zawieszenie właśnie. Cztery sztuki Mishimy, czyste, krótkie i surowe obrazy, jakby kostki magi naszych namiętności, miast zabrzmieć ostro i momentalnie, jak nieodwołalny teatralny akord, cokolwiek się rozlazły w dość tanim sentymentalizmie. Owszem, tęskni się tutaj, cierpi z miłości i kocha, ale często wyczuć można ze sceny powiew "Trędowatej".

Ten teatralny wieczór trwa wieki, mimo że zajmuje 2 godziny i 40 minut. I jak zwykle - nie jest to kwestia czasu. Jest to kwestia "mięsistości" spektaklu, a ta wynikła, jak mi się zdaje, ze starych przyzwyczajeń. Z usilnego imitowania jakichś tam realności, na poły naszych, na poły japońskich, z nabudowywania na aktorskich gestach, słowach i intonacjach tzw. głęboko psychologicznych uwarunkowań, w końcu z dbałości o dzianie się - żeby koniecznie coś się zaczęło, rozwinęło, miało swój punkt kulminacyjny, po czym się rozwiązało, oraz skończyło. Całkiem jak u Zapolskiej. Bieda jednak w tym, ze u Mishimy nie ma na to ani miejsca, ani czasu, ani - co gorsza - materiału. Nie o taką poetykę teatralną chodziło. Przyjęta jednak, dała dość smutne aktorskie efekty, ale przede wszystkim ten, że małe sceniczne całostki jakoś nie trzymają się kupy. Ani w sobie, ani między sobą. Nie przekonują, są raczej nie do uwierzenia. Cztery japońskie bajeczki. Przepraszam bardzo, ale gdy widzę, jak Anna Polony w roił Jitsuko próbuje uspokoić znarowionego Artura Dziurmana jako Yoshio, sugerując mu nieuchronność klasycznego ciosu karate rozrywającego krtań, to przesłanie miniatury "Wachlarz" jakoś nie trafia mi do przekonania. A ta­kich aktorskich psychologiczno-gestycznych dopowiedzeń jest tutaj bez liku, cóż więc sądzić o całości?

I pewnie wypadałoby, w zgodzie z odwiecznym językiem N, gdzieś po godzinie zakryć swą maskę otwartym wachlarzem - co oznacza ten - gdyby nie scenografia Krystyny Zachwatowicz. Ten cokolwiek rozmiękły Mishima przynajmniej ładnie wygląda. Zachwatowicz stworzyła bardzo czystą, przejrzystą przestrzeń i parę smakowitych kostiumów. Na scenie jest tylko to, co konieczne, w przeciwieństwie do tego, co w aktorach i pomiędzy nimi. Ale, z drugiej strony, cóż z tego? Co z tego, że pięknie wyglądają usadzeni na scenie muzykanci? Coś stąd, że japoński ogródek na proscenium, to którym dwóch zakapturzonych na czarno zmienia pory roku zmieniając drzewka, że ów ogródek zachwyca wszystkich? Co z tego, że te plastyczne smaki cieszą oko? Cóż z tego wszystkiego, skoro, Bogiem a prawdą, na co to i po co - nie wiadomo. O jaką to specjalną prawdę o starych ludzkich namiętnościach chodziło? Co niby dla nas nowego w takim mówieniu o uczuciu?

Co z tego? Ano chyba tylko tyle, ze "Mishimę" Wajdy uznać można za przydługi i nużący, ale za to wdzięczny spektakl. Spektakl jak mała Japoneczka, akuratna i bardzo grzeczna, która w małej miseczce podaje nam mało herbatki przyrządzonej malutkim pędzelkiem. Po czym się kłania uniżenie i, skromniutka w swym skromnym kimonku, stawiając malutkie kroczki, wychodzi przez malutkie drzwi. Urocze.

I bodaj tym różnimy się z Panią Marią Malatyńską. Jak wnoszę z tekstu w "Dzienniku Polskim" z l grudnia, Pani Malatyńską pasjami lubi małe Japoneczki. Doprawdy, nie ma o co kruszyć kopii - ja też bardzo je lubię. Ale jakoś nie może mi wyjść spod skóry fakt, że 25.11.1970 r., na balkonie dowództwa garnizonu Ichigaya w Tokio, wobec tysiąca żołnierzy, Yukio Mishimą wypruł sobie wnętrzności rytualnym mieczem. W sekundę później, w myśl świętych zasad harakiri, po balkonie potoczyła się jego głowa. Mówię o wadze obrazów. I o tkwiącej to nich skali ludzkich namiętności. Bywa, że mała Japoneczka - to zbyt mało.

Teatr Stary - Scena Kameralna, Yukio Mishima - "Mishima", reż. Andrzej Wajda, scen. Krystyna Zachwatowicz, muz. Stanisław Radwan.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji