Artykuły

Dobrze nastrojony

Marzy o locie F-16. Szaleje na punkcie wnuka. Jest wdzięczny żonie za to, że przez całe życie daje mu po łapach. To głównie dzięki niej napisał te 150 partytur - dla Buffo i paru innych teatrów w całej Europie. Janusz Stokłosa, kompozytor, specjalista od musicalu.

"Nie zmienia sobie warg, nie zasiada w jury talent show", tak przewrotnie komplementują Pana koledzy Mann i Materna.

- ?

To z koncertu na Pana cześć prowadzonego przez nich rok temu. Jest na YouTube. 35-lecie pracy, całe życie w pigułce: orkiestra gra Pana pierwsze kompozycje dla teatru, Pana piosenki śpiewa Bajor, lecą przeboje z "Metra" i innych musicali. Na koniec medal od ministra. Który moment koncertu był najważniejszy?

-(pauza) Początek. Fragment archiwalnego nagrania z lat 70. z Teatru STU, gdzie występuje moja żona. Wie pani, nie byłoby tego koncertu, gdyby nie było Olgi. Reżyserka, aktorka, estetka i fantastyczny mądry człowiek. Spiritus movens tysiąca moich przedsięwzięć. I jedyna osoba, która... od początku mi daje po łapach.

- ?!

- Oczywiście, na ile mężczyzna może pozwolić sobie dawać po łapach. (uśmiech) Olga jest bardzo krytyczna. Dużo wie, chodzi regularnie do teatru, wszystko ogląda, wszystko czyta. Jej opinie są twarde, udokumentowane. Często mówi: pomyśl, co chcesz tą muzyką załatwić. Nic zawsze robię tak, jak radzi, ale zawsze słucham.

Naszym czytelniczkom bardzo się spodoba, że Pan taki zakochany w żonie.

- Ja tego nie powiedziałem. (filuterny uśmiech) Tak, tak, niech pani tak to zapisze! (uśmiech łobuzerski) I gdyby tak móc jeszcze raz to zrobiłbym to samo.

Ten cytat, tak jak i następne w naszej rozmowie, pochodzi z musicalu "Metro", który jest najgłośniejszym Pana sukcesem. Podpisuje się Pan pod tymi słowami, zwłaszcza po 20 latach prowadzenia prywatnego teatru?

- Gdybyśmy spotkali się wczoraj albo jutro, powiedziałbym "tak". Ale dziś nie jest dobry dzień.

Bo...?

- Bo jesteśmy w kotle negocjacji. I nie dotyczą sztuki, tylko spraw technicznych i biznesowych. W takie dni zastanawiam się, czy jestem w dobrym miejscu: chłopie, mógłbyś spokojnie być dyrygentem albo koncertującym pianistą.

Kokietuje Pan.

- Raczej zadaję pytanie: czy ja jeszcze muszę? Mam fantastycznego dwuletniego wnuka i czas z nim jest czasem darowanym. Może więc pora zająć się po prostu życiem? Tym bardziej że pesel mam, jaki mam (rocznik 1954). A ja próbuję otwierać jakieś nowe perspektywy w czasach, które roztaczają - jak na razie - bardzo słabą "perspektywę".

To dlaczego nie deleguje Pan komuś tego biznesowania?

- Były takie próby. Nieudane. Nikt za nas tego nie poprowadzi. Zorganizowanie takiego zespołu, jaki dziś mamy - na scenie i w biurze - to są lata pracy. No dobra, pochwaliłem się pani, to teraz możemy porozmawiać normalnie, (uśmiech. Klosz ekipy teatru niechcący otwiera drzwi do górnego foyer, gdzie rozmawiamy, Stokłosa zmienia ton: "Proszę nam nie przeszkadzać! Panie Wojtku, niech pan kartkę zawiesi!")

Mam w głowie scenę z filmu "Sztos", jak Pan z miną znudzonego artychy gra do kotleta, a tu odkrywam Stokłosę - groźnego szefa!

- Teraz już się do tego "prezesa" przyzwyczaiłem, ale przez pierwsze dziesięć lat, jeśli ktoś się tak odezwał, prawie tracił pracę. (śmiech) "Prezesurę" wymusiło życie. Kiedy dwadzieścia lat temu wyrzucono nas z "Metrem" z Dramatycznego, trzeba było założyć teatr. A ponieważ jest nas dwóch Januszów, więc jeden został dyrektorem, a drugi prezesem. (uśmiech) Łatwiej nas rozróżnić.

Ale mówią też "Józek" i "Stasio".

- O, Stanisław to tylko dla najbliższych!

Stanisław w domu rządzi czy tworzy?

- Nie mam potrzeby rządzić, tym bardziej, że żona i córka są wystarczająco apodyktyczne. Chyba nie da się tak całkiem wyłączyć z trybu szefa, bo od czasu do czasu słyszę w domu, żebym nie "dyrektorował". A w pracy - czy ja jestem taki groźny? Może pani pogadać ze starszymi w teatrze - przez te dwadzieścia lat może ze dwa razy się wydarłem. I to wtedy, gdy już wszyscy widzieli, że została przekroczona granica. Na co dzień mam zasadę niepodnoszenia głosu.

Opowie mi Pan od początku, skąd muzyka?

- Kiedy miałem pięć lat, mama posłała mnie do sąsiadki na pianino. Kompletnie nie z artystycznych powodów, bo u nas zawody były "przydzielone" zaraz po urodzeniu: ja miałem być architektem, a brat Jurek lekarzem. Po prostu mama uważała -podobnie jak pan Waldorf - że muzyka łagodzi obyczaje.

A co, był Pan niegrzeczny?

- Ja? Byłem bardzo niegrzeczny! Rower, pies, Gorce, kry na Dunajcu wczesną wiosną, hokej, wagary, papierosy - wszystko było ciekawsze od lekcji. Moje egzaminy w szkole muzycznej wyglądały tak, że z jednej strony ulicy biegi za mną dyrektor, a z drugiej strony mama. A komisja siedziała i czekała, czy ja się w końcu tam zjawię. Słynny tekst mojego brata: "Mamo, pan dyrektor kazał powiedzieć, że Janusz nie chodzi w ogóle do szkoły, a ja - w kratkę".

Jak Pan się uczył? Zajęcia pozalekcyjne?

- W pewnym sensie. (śmiech) Ojciec był w Nowym Targu dyrektorem internatu. Tam mieszkała m.in. młodzież z technikum budowy instrumentów lutniczych. Mieli fantastycznych nauczycieli, bo większość uznanych polskich lutników pochodziła z gór - Marduła, Bartoszek, Pawlikowscy. I te chłopaki od rana do nocy grali, a ja, mając pięć, osiem, dziesięć lat, bez przerwy u nich przesiadywałem. To byli głównie "strunowcy", nie mieli klawiszowca, więc szybko trafiłem do ich kapeli. No i się zaczęło: wszystkie wesela wokoło były nasze! Nie zapomnę, miałem może z jedenaście lat, wesele gdzieś w blokach, tu koledzy z zespołu się poupijali. Musiałem dać sobie radę sam z jakimś bębnem i akordeonem.

Pyszny szczegół w biografii przyszłego kompozytora i dyrygenta.

- I teraz proszę sobie wyobrazić, na początku tego roku mam wielki koncert w Lubinie. Nagle telefon: "Pewnie nas nie pamiętasz, ale jakbyś znalazł czas, zapraszamy na kolację". Kto? Koledzy z technikum! Osiedli z rodzinami w Lubinie, są europejskiej sławy lutnikami. Z początku mało kogo rozpoznałem, ale pokazali zdjęcia i zaczęliśmy wspominać czasy sprzed 35-40 lat.

Byliście lokalnymi celebrytami.

- Oprócz wesel latem graliśmy jako miejska kapela rockowa. Coś z Hendrixa, z radia Luxemburg... Kolega śpiewał po angielsku, chociaż nic znał ani słowa w tym języku. Byliśmy gwiazdami Nowego Targu! Wszyscy znali zespół Viola.

Ale zwiał Pan do Krakowa.

- Miałem być tym architektem, ale w okolicach matury powiedziałem: "Mamo, ja to tylko muzyka" i że chcę na Akademię Muzyczną w Krakowie. A mama: "Mowy nie ma, jak studia, to Uniwersytet Jagielloński". Poważała tylko tę uczelnię, nawet się nie interesując, czy jest tam wydział związany z muzyką. No więc nie było innej opcji - poszedłem na teorię i historię muzyki UJ. Po dwóch miesiącach kumpel mówi: "Wiesz, jest taki teatrzyk, szukają pianisty, mało grają w Polsce, głównie jeżdżą po świecie". Tak trafiłem do STU, gdzie byłem osiem lat. I debiutowałem jako kompozytor. To Jasiński pierwszy powiedział: spróbuj. I to w "Mistrzu i Małgorzacie".

Miał Pan czas na studiowanie?

- Na egzaminach miałem fory. Profesor: "Panie Januszu, to gdzieście byli z teatrem ostatnio? - W Zurychu. - A z czym? - Z Sennikiem. - A, widziałem, i jak tam te teksty były przyjmowane?" Legendą STU - wtedy przy Brackiej - była słynna czarna sala. Brało się flaszkę wina, siadało i gadało: co jest lepsze - piosenka włoska czy francuska? Prawic sami hipisi, kipiało, nikt nie pytał o pieniądze. Trzeba było nosić rury, ustawiać dekoracje? Proszę. Liczyło się nie "za ile", ale "co, kto, dlaczego".

Ma Pan w życiorysie wydarzenie jak z bajki o Kopciuszku. Rok '79, Pan tuż po studiach nagle dostaje propozycję pracy w Brukseli. Szał?

- Sam wyjazd na Zachód nie był taką nowością, bo myśmy od '73 roku ze STU dużo podróżowali. Festiwal teatralny w Nancy, cała Europa, Nowy Jork. Przecież przy okazji wyjazdu z teatrem w '76 wzięliśmy z Olgą ślub w Meksyku! Ale faktycznie, jak w bajce, tuż po występach w Belgii zapukał do drzwi człowiek: "Dzień dobry, jestem producentem, chciałem pana zaprosić do Królewskiego Teatru Flamandzkiego, chodzi o napisanie muzyki z okazji 1000-lecia miasta, libretto po flamandzku jest już gotowe".

Nie wystraszył się Pan?

- Miałem inne atrakcje: właśnie rodziła się Marysia. Najpierw sam jeździłem do tej Brukseli w tę i z powrotem, potem byliśmy tam we trójkę. Ola zagrała nawet rolę w tym spektaklu. Fajna robota, świetna orkiestra. Do Polski wróciliśmy... nowiutkim, pięknym czerwonym BMW z otwieranym dachem, na które tam zarobiłem.

Poczuł się Pan królem świata?

- Poczułem, że trzeba się uczyć.

Skąd ta mądrość?

- Żona mądra, już mówiłem. A poza tym "im więcej wiem, tym bardziej wiem, że nic nie wiem". Każdy twórca ma świadomość oceanu, którego zaledwie kropli dotyka. Zresztą szybko dostałem lekcje pokory. Mieszkaliśmy już wtedy w Warszawie, stąd pochodzi Olga. Kupka pieniędzy z Belgii stopniała, córka malutka, ja bez roboty. Pod domem stało BMW, a my pożyczaliśmy od sąsiadów pieniądze na mleko. Wtedy wiadomości nie rozchodziły się tak szybko. Mówiło się, że Stokłosa wyjechał, ale nie zauważono, że... wrócił.

Dziś by Pan to ogłosił na Facebooku.

- A wtedy napisałem list: "Nazywam się Stokłosa, zrobiłem to i to, gdyby moja osoba mogła pana zainteresować, proszę o kontakt". Wysłałem to do pięciu dyrektorów warszawskich teatrów: Dejmka w Polskim, Hübnera w Powszechnym, Englerta we Współczesnym, Grzegorzewskiego w Studiu i Warmińskiego w Ateneum. I ten ostatni - fantastyczny człowiek! - powiedział: "Mamy w planach spektakl o Brelu, jak pan ma ochotę, od września proponuję etat kierownika muzycznego". Swoją drogą, do dziś nie wiem, skąd miałem odwagę napisać taki list. Człowiek czasami wykonuje w życiu ruchy kompletnie wariackie, które skutkują na całe życie.

Bo gdyby nie Ateneum, nie spotkałby Pan Józefowicza.

- Do Brela szukaliśmy choreografa. Ktoś rzucił: jest taki chłopak w szkole teatralnej. Myśmy się z Józkiem od razu zwąchali, jeden drugiemu nie musiał niczego tłumaczyć. Janusz znakomicie ustawił te kawałki. Skromniutko, czarno-biało, żadnych fajerwerków. Opania, Fatyga, Kamiński, Strachota, Bajor. Świetne tłumaczenia Wojciecha Młynarskiego, które zachwycają do dziś. Do tego żywa kapela pięciu muzyków. Ludzie zaczęli walić drzwiami i oknami. Kolejki po bilety ustawiały się od piątej rano. Graliśmy to setki razy. Potem zrobiliśmy Hemara, Wysockiego. Atenuum stało się muzyczne.

Przez parę lat jeździł Pan po świecie z Michałem Bajorem, napisał dla niego świetne piosenki.

- Ale też przez kilkanaście lat współpracowałem z najlepszymi niemieckojęzycznymi scenami teatralnymi w Europie: Burgtheater, Akademietheater w Wiedniu, Schauspielhaus w Zurychu, Dcutches Theater, Volksbtihne, Schaubiihne w Berlinie itp. A piosenek nie lubiłem pisać.

A słynne "Twoje miasto" w kultowym serialu "Ekstradycja"?

- No, wyjątkowo napisałem dla Grzesia Markowskiego. Ale piosenka to jest, proszę pani, bardzo trudna forma. A ja jestem kompozytorem ambitnym, ze szkoły krakowskiej, wymagającej, czyli Konieczny, Zarycki, Kanty Pawluśkiewicz, z młodszych - Grzegorz Turnau. I uwaga, o ile w spektaklu mogę przepuścić jakieś "la-la-la", to w piosence nie! Bo ona ma tylko trzy minuty.

W "Metrze" jest ponad tuzin wpadających w ucho piosenek. Co Panu zostało w głowie dziś z początków musicalu?

- To był niesamowity zbieg okoliczności. Poszliśmy we trzech - z Januszem i Wojtkiem do telewizji, do Grażyny Torbickiej, na taki wywiad "co słychać". I ona zapytała: "A może byście, panowie, pomyśleli o jakimś oryginalnym projekcie?". Młynarski miał fantastyczny pomysł - do dziś chyba niezrealizowany - o historii dżinsów. Ale stało się inaczej, bo ten wywiad na czarno-białym telewizorze w hotelu Victoria obejrzał biznesmen Wiktor Kubiak. Zapamiętał jedno nazwisko - Józefowicz - i namierzył je przez znajomego chłopaka w centrali telefonicznej. Pamiętam, Janusz przyprowadził Wiktora do naszego mieszkania na Jaworzyńskiej i mówi do mojej żony: "Olcia, popatrz na niego, bo ja nic wiem, co to za facet, jakiś dziwny albo co?". Szybko się jednak okazało, że to rzeczywiście człowiek, który chce wyprodukować prawdziwy musical.

Dziś jeden talent show i mielibyście obsadę.

- Teraz przychodzą na castingi "gotowi" ludzie: "Jak śpiewać? Wolno, szybko, po polsku, po angielsku, z podkładem?". Profesjonalna "przebiórka", a wtedy był cyrk! Raz zjawiało się pięć osób, a raz pięćset, ale z tych pięciuset nikt nie wiedział, po co tu jest. Ile myśmy Kasię Groniec namawiali na śpiew! Bo przyszła na przesłuchanie tylko do towarzystwa. Potem, jak już się zebrali wszyscy na tym AWF-ie, mieliśmy dwa miesiące, żeby ich czegoś nauczyć. Sześćdziesięciu ludzi - jeden jest weterynarzem, nazywa się Robert Janowski, ma już dziecko, druga jest niedoszłą pszczelarką, ma 16 lat, nazywa się Edyta Górniak i przyjeżdża z matką. I dla nich, i dla nas "Metro" było wielką historią na dziesięć lat.

Skomponował Pan dwie setki utworów, a pamięta się głównie "Metro".

- Wielu ludzi pyta mnie, w pociągu na przykład, czy nie czuję się niedoceniony. Odpowiem bezczelnie, prostym żołnierskim tekstem. Nic czuję się niedoceniony, bo znam swoją wartość. I wiem, że w tym gatunku i w tej szerokości geograficznej jestem... powiedzmy, spokojny.

W sensie, że najlepszy?

- Czuję szacunek innych. Chociaż na początku eksploatacji "Metra" ciągle słyszałem: "Wiesz, tam brakuje przeboju". Ja wtedy odpowiadałem: "Dobrze, pokażcie mi, od kogo mam się uczyć. Nie ma osoby, do której mogę pójść, zapytać".

Co "w tym gatunku i w tej szerokości geograficznej" Pan nam jeszcze zaserwuje?

Już jestem starym dziadem, (śmiech) ale chciałbym jeszcze dotknąć kilku tematów. Na przykład "Bram raju" według Jerzego Andrzejewskiego czy pomysłu Józefowicza "Przyjaciel wesołego diabła". Janusz myśli intensywnie o "Mistrzu i Małgorzacie", ale ja uważam, że jeszcze za wcześnie. Ten tekst robiłem w STU, w Austrii, w Niemczech. Nic wolno się z nim spieszyć. A z Józefowiczem się nic da. On nie może usiąść normalnie, wszystkiego poukładać, tylko w ostatniej chwili.

Wywołał Pan kolejne pytanie. Jak przez tyle lat się nie pozabijaliście?

- Wiadomo, w małżeństwie z każdym rokiem jest trudniej, ma się do partnera więcej pretensji. Nie wiedzieć dlaczego, ale tak to właśnie - beznadziejnie - funkcjonuje. Ale myśmy przeszli już chyba wszystkie możliwe meandry. A że po drodze któryś ma gorszy czas i zygnie...

?!

- Zygnie - no, powiedzmy, odezwie się niewłaściwie - puszcza się to mimo uszu. Już było i na trzeźwo, i po pijanemu tyle sytuacji, że wiadomo: nic ma sensu się kłócić, strata energii. Nie mamy łatwych charakterów i żaden na ustępstwa nie idzie. Z drugiej strony świadomość, że mamy zrobionych - w naszym pojęciu - pięć ważnych tytułów zamyka temat. Trzeba razem robić następne. I już.

Gdy urodził się Józio, dziadek zwariował?

- Raczej... dowiedział się, że ma dziecko.

?!

- Już tłumaczę. Jestem zwolennikiem teorii, że mężczyźni powinni mieć dzieci po 40. roku życia albo jeszcze później. Zwłaszcza twórcy, bo ich praca wiąże się z egocentryzmem. Jak można być wrażliwym na potrzeby małego człowieka, jeśli jestem zapatrzony w swoje? I nie mogę inaczej. Bo jeśli chcę cokolwiek zrobić, muszę taki być. De facto więc Marysię wychowywała mama. A ja... byłem, jaki byłem. Dziś żałuję, że ona nie gra na fortepianie. Miała łatwość, ale ja byłem niecierpliwy, leciały nuty, kończyło się awanturą. Gdybym był normalnym ojcem, tak jak dziś jestem dziadkiem, znalazłbym czas.

Wnuk będzie grał?

- Wnuk będzie tak rozpuszczony, że... córka poważnie się zastanawia nad ograniczeniem kontaktów z dziadkami. (śmiech)

A muzycznie?

- Józio to cudowny jegomość! Ostatnio towarzyszył swojej mamie na warsztatach i okazało się, że to główny tancerz! Śpiewa wszystko, gada jak stary. (JS się rozpromienia)

Przeczytałam na samoloty.pl, że kiedy Pan miał pierwszy raz prowadzić samolot, pomyślał Pan: "A na co mi to wszystko?!". Dziś już wiadomo "na co"?

- Facet po czterdziestce musi sobie znaleźć jakąś odskocznię. Od siebie samego, siebie zwykłego. Musi znowu się obudzić jako Piotruś Pan. Dla mężczyzny to strasznie ważne - bez przerwy się potwierdzać. A u mnie było tak, że żadna inna pasja, łącznie z golfem, na który mnie ciągali, nie czyściła mi tak głowy. Poziom adrenaliny jest tak wysoki, że nie ma miejsca na inne myśli.

Wymarzony lot przed Panem?

- Mam parę wymarzonych, ale i odbyłem już parę takich, że dziękuję bardzo! W wakacje polecieliśmy małym samolocikiem na Korfu przez Rumunię, dwa lata temu do Sieny, trzy - do Tuluzy. Lataliśmy też nad Afryką. Pokażę pani zdjęcie w komórce - kokpit superjeta, widziałem teraz na targach. (JS znów się rozpromienia, ale mniej niż przy wnuku)

Żona lubi z Panem latać?

- W każdym razie czuje się pewnie. Wczoraj, gdy wracaliśmy z Mazur, to jeszcze nic zdążyłem kołować, a ona już spala.

Nadal marzy Pan o prowadzeniu F-16?

- Tak!

Czy ci ludzie, co zarządzają F-16, już o tym wiedzą?

- Dwóch decyzyjnych wie, ale nie dzwoniłem drugi raz, na razie nie przyciskam. (uśmiech)

Fajnie, gdy marzenie jest ciągle z przodu?

- Tak. I fajnie, jak coś buduje się powolutku. Wiem to na przykładzie Burdąga. Czy ja już pani mówiłem o Burdągu? Nasze miejsce na Mazurach. Kupiliśmy zapyziałe gospodarstwo i kroczek po kroczku, metodą gospodarczą, ze starej stodoły zrobiliśmy miejsce do mieszkania i studio do pracy, a w oborze 120-metrową salę do tańca dla Marysi. Urządzanie trwało prawie 17 lat, to się jakiś obrazek powiesiło, a to piec kaflowy dobudowało. Gdybyśmy mieli worek pieniędzy i zrobili to z dnia na dzień - dom nie miałby tej energii. Rzeczy wartościowe wymagają czasu. Jakby tak wszystko było pewne, na pstryk, to gdzie byłaby frajda? Tylko wtedy, kiedy człowiek ma jeszcze coś do zrobienia, chce mu się żyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji