Niedziela bez maski
Nie będzie to recenzja sztuki według powieści G. K. Chestertona pt. "Człowiek, który był Czwartkiem", granej ostatnio przez nasz kielecki teatr. Na taką rzecz nie poważyłbym się zbyt lekko, jako widz, wyłącznie we własnym, amatorskim imieniu mógłbym napisać, co mi się w tej lub tamtej sztuce podoba, a co nie oraz z tej samej, niefachowej pozycji gotów byłbym oceniać sposób gry aktorów. Niewiele też miałbym do powiedzenia o samym Chestertonie, toteż całkowicie zadowala mnie wyłożenie ideowego creda tego autora, zawarte w teatralnym programie. Jak więc widać, zalet recenzenckich posiadam bardzo mało i w imię uczciwości wobec czytelnika uważam za stosowne natychmiast przyznać się do swoich braków.
Cóż zatem skłania mnie do wypowiedzi po obejrzeniu spektaklu na naszej scenie? Zamierzam napisać polityczny komentarz do "Człowieka, który był Czwratkiem", gdyż właśnie polityczna wymowa sztuki wydaje mi się godna uwagi. Pisząc te słowa chcę uczynić jeszcze jedno zastrzeżenie. Otóż nie wiem w jaki sposób sam autor rozumiał wymowę swej powieści przerobionej na utwór sceniczny. Nie wiem także, jakimi intencjami opatrzono to widowisko na warszawskiej scenie w 1937 roku, choć z teatralnego programu kupionego w foyer naszego skromnego teatru wynika, iż krytycy przyjęli wtedy przedstawienie z dużą życzliwością. Nie interesuje mnie co było kiedyś, natomiast zaciekawia koncepcja sztuki w jej kieleckim wydaniu, z jakiego Chesterton być może nie byłby zadowolony, za które jednak reżyser Edmund Pietryk, chcąc nie chcąc musi przyjąć odpowiedzialność.
Początek sztuki, wbrew stanowisku znakomitego Karola Irzykowskiego, niezwykle pochlebnie oceniającego przed 35 laty pierwszy akt, trochę mnie zaniepokoił. Jakież pasjonujące dla nas prawdy miał do przekazania Chesterton, napisawszy w 1908 roku swego "Czwartka"?
Studium anarchizmu? Od owego czasu ludzkość stała się bogatsza o dwie wojny światowe, jedną rewolucję socjalistyczną w ogromnym europejsko-azjatyckim kraju i o tuzin pozostałych rewolucji, które przekształciły samotny bastion nowego ustroju w potężny obóz. Tych doświadczeń wystarczyło, aby idee anarchistów przejrzeć do podszewki i ostatecznie odciąć się od wszelkich styczności, jakie rewolucja rozumiana jako jeden z etapów naukowego socjalizmu mogła mieć z owym wszystko niszczącym, a nic nie budującym ruchem.
Anarchizm w walce przeciw kapitalizmowi? Co mogą nas dziś obchodzić starcia tych sił przed z górą pół wiekiem i po czyjej stronie chciałby autor umieścić nasze sympatie? Kapitalistów nie popieramy, anarchistów odrzucamy, przeto ukazana w teatrze wzajemna, a tak stara próba obu nieprzychylnych nam żywiołów niewiele wniesie do stanu naszej współczesnej świadomości politycznej. W miarę narastania akcji zastrzeżenia poczęły ustępować miejsca zaciekawieniu. Spotęgowało je pokazanie się obywatela Niedzieli, który zdumionym widzom objawił się w charakterystycznym przebraniu pewnego przewodniczącego. Był to widomy znak, że reżyser zamyślił sobie jakąś analogię, a ponieważ samo przebranie nie wystarczy, należało w którymś miejscu sztuki oczekiwać podrzucania klucza zdolnego otworzyć całość. Sądzę, iż czujny widz złapał ten klucz zanim jeszcze żelazo stuknęło o deski sceny. Obywatel Niedziela, wszechmocny wódz anarchistów, wyrocznia ideowej czystości, wcielenie organizacyjnej potęgi ruchu, już od połowy sztuki mógł być podejrzewany o niejakie powiązanie z policją. Jeżeli skandalem było, że jego najwierniejsi członkowie rady okazali się detektywami, to superaferą musiała stać się identyfikacja wodza z osobą szefa policji, co też nastąpiło pod koniec dramatu.
Gdyby nie charakteryzacja Niedzieli na głośnego dziś przywódcę, cała zabawa nie wyszłoby poza ramy detektywistycznej opowiastki. Stało się inaczej, ale warto zapytać, czy chwyt reżysera dorasta do wymiarów wielkiej polityki. Kim był Niedziela? Genialnym anarchistą, który przeniknął w szeregi policji, czy może sprytnym policjantem inwigilującym anarchistów? Wprawdzie finał obwieścił triumf policji, ale prawda o Niedzieli pozostała nie wyjaśniona. Dla swoich (kim byli ci swoi, policjantami, czy anarchistami?) pozostał półgliną i półrewolucjonistą, lecz naprawdę komu służył?
Niedziela, w każdym ze swoich obozów władczy i rozkazujący zdaje się uosabiać znaną tezę ojców rewizjonizmu, że "cel jest niczym - ruch wszystkim". Dla Niedzieli nie jest ważne, czy ktoś - obojętne policjant, czy anarchista - będzie ostatecznie górą. Rzecz główna, niech każdy wypełnia jego rozkazy, niech anarchiści spiskują przeciwko policjantom, zaś policjanci niechaj tropią anarchistów, byleby kręciły się koła historii utrwalającej jego, Niedzieli władzę. Czy taki Niedziela dorasta do ideologii tego, którego dzięki znanemu uniformowi i czapeczce ma symbolizować?
Najpierw rozjuszona młodzież szkaluje stare, rewolucyjne kadry, szaleje na ulicach, w biurach i uczelniach, niszczy pomniki kultury, ciągle powołując się na nauki głoszone przez wodza. Potem młodzież przegrywa w starciu z autorytetem robotników, od których ma się uczyć proletariackiego stylu życia i zostaje wygnana do dalekich komun. I tym razem wszystko dzieje się pod auspicjami wszechwiedzącego wodza, który zawsze ma rację. Jeśli wkrótce robotnicy mają ustąpić przed armią i karabin stanie się symbolem regulowania wszystkich spraw państwa i partii, to i wówczas dzieje się to z inspiracji wodza. W imię wodza rozpocznie się też czystka w wojsku, bo w powszechnym ruchu, który jest tak oszałamiający, że aż gubi cel nikt nie może być pewny swego i tylko on, wódz jest zawsze na wierzchu.
Wiem, że reżyserski zabieg wobec dzieła napisanego przed 64 laty wyda się wielu nader ryzykowny. Nie podzielam tych obaw, bowiem za cenę braku pietyzmu wobec drobiazgów, a do takich należy kostium w jakim występuje z woli reżysera centralna postać można przedłużyć życie tego co w sztuce najważniejsze. Myślę, że w latach trzydziestych Niedziela mógł występować w jakimś zupełnie innym uniformie i czapce, a kto wie, jaki strój będzie do niego pasował jeszcze za lat kilkadziesiąt...
Podobno, po kieleckiej premierze odbyła się dyskusja i mocno atakowano w niej reżysera za koncepcję spektaklu. Nie byłem, nie słyszałem. Co do mnie, jestem mu wdzięczny za skojarzenia, jakim ja, jeden z widzów zostałem poddany w naszym małym teatrze. Od czasów sławnej "Pluskwy" nic takiego mnie tu nie spotkało.