Baśń o Laodamii
Do ważkich inscenizacji Roku Wyspiańskiego doszło niespodziewanie dzieło wielkiej urody: młodzieńczy, znany głównie z bibliografii, "Protesilas i Laodamia" w inscenizacji Henryka Tomaszewskiego, scenografii Władysława Wigury, z muzyką Adama Walacińskiego, w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Dzieło spóźnione w stosunku do rocznicowych obchodów i podsumowań, ale znaczące w recepcji pisarza na naszych scenach. Ważne również dla ewolucji teatru Tomaszewskiego, a może szerzej: dla doświadczeń współczesnej sceny dramatycznej - jako niezwykle harmonijna synteza wyrafinowanej techniki i wyobraźni teatru pantomimy z ideą i zamysłem utworu. Utworu, który jest niczym innym jak rozpisanym na spektakl lamentem za umarłym, cudowną w swym teatralnym nasyceniu opowieścią o miłości silniejszej nad śmierć. Utworu, który w dorobku Wyspiańskiego został całkowicie niemal zapomniany, mimo prapremierowej (1903) kreacji Heleny Modrzejewskiej i późniejszej realizacji Stanisławy Wysockiej. Zapomniany zapewne nie bez przyczyny, jako typowa reprezentacja tego nurtu twórczości autora "Legionu", w którym wyobraźnia przerosła literaturę, dziś najczęściej martwą i tylko z największym oporem (i ryzykiem) dla takiego przedsięwzięcia poddającą się wyobraźni realizatora.
Podobne zachwianie równowagi stwarza poważne niebezpieczeństwa dla każdej próby na scenie: literatura się nie broni, a teatr nie zawsze potrafi bez niej istnieć. Teatr Tomaszewskiego bez literatury (bez słowa) istnieje - i tu tkwi tajemnica wrocławskiego sukcesu: zachowano fabułę, uhonorowano wyobraźnię, wyrażając ją jednakże językiem współczesnego nam teatru, jakim - cokolwiek sądzilibyśmy o jego estetyce - jest teatr Tomaszewskiego, a najsłabszą warstwę "Protesilasa i Laodamii", słowo podporządkowano inscenizacji jako jeden z jej elementów, na równi lub nawet z a muzyką, plastyką i fascynującą urodą obrazów. Powstała - zgodna z zamysłem Wyspiańskiego - pantomimiczna bez mała opowieść o tęsknocie przezwyciężającej nicość, gęsty w swej teatralności obraz rozpaczy i guseł pozwalających na wyczarowanie ukochanego i odejście z nim poza nurty Lety, gdy powrót okazał się niemożliwy, a życie w samotności, życiem bez Niego - pozbawione sensu. Powstała wyrafinowana stylizacja, współczesna wersja mitu, który wydaje się przetworzoną historia Orfeusza - zwarta i plastyczna na scenie, idealnie zastępująca opowieść pisarza relacją inscenizatora. Posługująca się symbolem z zadziwiającą biegłością, wyrażającą rozpacz Laodamii systemem gestów i rytmów, dźwięków i form wywiedzionych najprostszą drogą z patetycznego i udrapowanego wyobrażenia o antyku - przedstawionego jednakże nie na zasadzie rekonstrukcji lecz przetworzenia. Tworząca dzieło idealnie spójne i konsekwentne, w którym rytm i forma - potem dopiero muzyka i słowo - stają się najważniejszym środkiem wypowiedzi.
Nigdy nie byłem entuzjastą Tomaszewskiego: zbyt często w teatrze narzucającym się wyobraźni z taką gwałtownością drażniła mnie rozbieżność między biegłością formy a gatunkiem literatury. Ryzykowne łączenie ekspresji z sentymentalizmem w opowieści radykalne lecz często tandetne, charakterystyczne zwłaszcza dla wcześniejszego okresu jego ewolucji. Ale w "Protesilasie i Laodamii" nie było tej tandety ani śladu (jeśli pominąć kostium i poetykę Snu). Przeciwnie: obok rzadkiej sugestywności obrazów - gdzie wizja przybycia i śmierci Protesilasa w smugach dymu i blaskach słońca należy do osiągnięć zasługujących na najtrwalszą pamięć - sporo tu wyrafinowanej dyskrecji i potrzebnego umiaru. Gest nie przekracza granic wytrawnej aluzji, idealnie utrzymany w przyjętych rygorach.
Wyspiański napisał tragedię. Stylizowaną, jak cała twórczość tego pisarza - z nurtem antycznym na czele - ale tragedię opartą na przeświadczeniu, że niemożnością jest życie w oddaleniu, rozpięte między wyobraźnią a rozpaczą, a skoro jest niemożliwe - świadoma śmierć wydaje się jedynym godnym człowieka rozwiązaniem. Tomaszewski i zmienił tonację utworu. Osłabił jego konieczność i siłę. Z tragedii nieobecności uczynił liryczną bez mała opowieść o niedopełnieniu i udręce. Perwersyjną, pełną subtelnej erotyki balladę o tęsknocie kobiety za biegłością i radością męża. Piękną, to prawda, wzruszającą, bez wątpienia, wolną jednak od fatalizmu i ciężaru rzeczy ostatecznych. Lament Laodamii stracił mroczną głębię, tragedia - wyzwalające poczucie konieczności. Przedstawienie stało się opowieścią o pożądaniu, pięknym wyznaniem gotowości i pamięci bohaterki, nie zaś krzykiem rozpaczy, ciemną zapowiedzią odejścia. Sama śmierć Laodamii ma w tej inscenizacji lekkość metafory, kunsztowną skromność ornamentu, daleko jej do dramatycznego napięcia sugerującego nieuchronność i ostateczność rozwiązania. Tak przynajmniej gra nieszczęsną Marta Ławińska - liryczna, lekka, dziewczęca - przekazująca nie tyle opowieść o namiętności i goryczy, ile pogodną - jak już mówiliśmy - relację o oczekiwaniu. Piękne wyznanie o nadziei, jaką żywi kobieta wspominająca a niepogodzona jeszcze z koniecznością. Anna Lutosławska - druga wrocławska Laodamia - jest podobno bardziej skupiona i dramatyczna zarazem, szkoda, że nie udało mi się zobaczyć jej również na scenie.
Dramatyczny i patetyczny jest w tym przedstawieniu jedynie świat Protesilasa. Świat wizji i guseł materializujących przed Laodamią postać i śmierć bohatera. Dramatyczne i ekspresyjne są reminiscencje miłości, symbole spełnienia i bliskości. A także obecność i działania postaci alegorycznych: Snu, Zmory, Nudy, Duchów i Wojowników. W ten sposób w realizacji wrocławskiej rysuje się wyraźne przeciwstawienie rzeczywistości i wyobraźni, tego, co dzieje się wokół nas, temu, co dzieje się w nas, na miarę naszych potrzeb i pożądań.
Na jednej z najciekawszych dziś scen kraju pokazano dzieło rzadkiej zwartości i urody, zbudowane na martwym - wydawałoby się - tekście.