Artykuły

Jacentego już nie będzie?

Nosił imię tak charakterystyczne i rzadkie, że od razu było wiadomo, o kim mowa. Nie musiał więc "mieć nazwiska", choć w świecie teatru każdy aktor walczy o to, by je sobie "wyrobić". Tu była sprawa prosta. Mówisz lub myślisz: Jacenty, i jest jasne - to Jacenty Jędrusik. Mówisz i myślisz: Jędrusik, więc na pewno chodzi o Jacentego. Zatem to był aktor "bez nazwiska". Nawet tzw. zwykli widzowie mówili o nim: Jacenty. Także dlatego, że go kochali. O zmarłym wczoraj aktorze pisze Krzysztof Karwat w Polsce Dzienniku Zachodnim.

Przed laty w dużym wywiadzie, który z nim zrobiłem, dowcipnie rozwiał wszystkie możliwe wątpliwości, jakie mogłyby się pojawić na przykład wśród miłośników Kabaretu Starszych Panów, podkreślając: "że Kalina Jędrusik naprawdę nie była moją ciocią".

Był aktorem wybitnym. Wszechstronnym. Wspaniałym. Na scenach teatralnych Górnego Śląska, Zagłębia i okolic w swojej generacji nie miał sobie równych. Pozostawił dorobek olbrzymi. Imponujący w swej różnorodności. Jego Mistrz Ceremonii z chorzowskiego "Cabaretu" był arcydziełem sztuki aktorskiej. A widziałem go w dziesiątkach ról, i - naprawdę - żadnej nie zepsuł. Nawet w przedstawieniach przeciętnych i słabych.

W takim strasznym dniu, jak ten, gdy dowiaduję się, co się stało, próbuję sobie odpowiedzieć, jak on to osiągał? Zapewne z nieznanych mi powodów obdarzony był tym "czymś" nadzwyczaj rzadkim, czego zdefiniować się nie da, a banalnie określa się mianem - iskry Bożej czy wrodzonego talentu. Ale wiem coś więcej. Parę razy miałem okazję z nim pracować. I być z nim na scenie. Kiedyś poprosiłem go, by w pewnym programie scenicznym przeczytał kawałek współczesnej prozy, a on - zanim doszło do pierwszej próby w teatrze - od razu zażyczył sobie całej książki. I szybko ją przeczytał, choć przecież na nadmiar wolnego czasu nie mógł narzekać. Natychmiast się połapałem. Ten artysta, nawet w przypadku błahych robótek scenicznych, które dla niego - mogło mi się zdawać - powinny być jak bułka z masłem, zawsze musi być maksymalnie przygotowany. Niby od lat wiedziałem, że to stuprocentowy profesjonalista. A jednak byłem zdumiony.

Innym razem, gdy wymyślaliśmy okazjonalny wieczór żartobliwych wspomnień związanych z Teatrem Rozrywki, oczekiwałem, że Jacenty coś "opowie" i - jako ten słynny z wielu wcieleń scenicznych i estradowych "konferansjer" - po prostu "sypnie dowcipem". A on, co? Na próbie i scenie pojawił się z wcześniej perfekcyjnie opracowanymi i skrupulatnie gdzieś zebranymi anegdotami, które schował w mankiecie marynarki. Innymi słowy - od razu zbudował rolę. Bo szanował publiczność. I tym samym - szanował siebie. Pielęgnował to, co mu Opatrzność łaskawie podarowała.

Czy wiedział, że właśnie tak trzeba? Na pewno. Bo był mądrym człowiekiem, ciągle intelektualnie rozbudzonym, nieustannie szukającym "nowego". Ledwie parę lat temu, tuż po jednej z dużych premier, na której Jacenty - jak zwykle - bezapelacyjnie królował, podszedłem do niego i, zamiast konwencjonalnych gratulacji, rzuciłem żartobliwie: "Stary, mogliby ci już dać spokój! Kto to widział, żeby dorosły chłop po tylu latach roboty musiał się tyle na scenie nawygłupiać, naskakać, nabiegać, natańczyć, naśpiewać. Skąd masz tyle sił?"

W moich ustach to był największy komplement. Bo rzeczywiście Jacentego upływający czas się nie imał. I to nie jest metafora. Na scenie zawsze sprawiał wrażenie nieprawdopodobnie sprawnego - także fizycznie - trzydziestolatka. A przecież końskiego zdrowia nie miał. Wiedziałem o tym. Stąd jeszcze większy podziw dla tego, co robił. I szczera sympatia, której nigdy wobec niego nie chciałem i nie umiałem skryć. I wdzięczność - bo ta jego witalność, ten szeroki uśmiech, którym na prawo i lewo nas codziennie częstował, ta jego pazerność na sztukę, były darami i wskazówkami dla innych.

Na wieść o jego śmierci zareagowałem dziwnie. Bo niemal podniesionym głosem. Dlaczego? Parę dni temu, gdy dowiedziałem, że Jacenty wybudził się z długiej poudarowej śpiączki i nawet już zaczął rozważać jakieś warianty działania w przyszłości, lekko wzruszony i szczęśliwy wysłałem do niego zabawowego sms-a. Wiedziałem, że go od razu nie odbierze, ale może - łudziłem się - za chwilę mu go przeczyta jego żona albo syn. I megalomańsko uwierzyłem, jak jakiś głupi hochsztaplerski szaman, że mu tych parę dowcipnych, jak mi się wydawało, słów doda zdrowia. Myśl, że Jacentego już nie będzie, od razu wyrzuciłem do śmietnika. A teraz muszę ją z niego wyjąć. Nie wiem, jak to zrobić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji