Artykuły

Jak Waldek został Majorem. I szefem wrocławskich krasnali

- Przyznam się panu, że nie mam zielonego pojęcia, kim jest Major - wyznaje zakłopotana psychoterapeutka w "Pomarańczyku", sztuce wystawianej na scenie Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Trudno powiedzieć, na ile wyraża powszechną dziś opinię. Bo badań na rozpoznawalność Waldemara Majora Fydrycha i Pomarańczowej Alternatywy nie robiono już od dawna. Konkretnie - od 1989 roku - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Abnegat stroniący od kąpieli - tak go widziała prasa w latach 80. Niebezpieczny wariat, któremu nie wolno dawać do ręki broni - taki był w oczach komisji wojskowej. Krasnoludki uważały, że unosił się nad ziemią. A kobiety, że miał zawsze dla nich pełną czapkę komplementów

- Przyznam się panu, że nie mam zielonego pojęcia, kim jest Major - wyznaje zakłopotana psychoterapeutka w "Pomarańczyku", sztuce wystawianej na scenie Wrocławskiego Teatru Współczesnego.

Trudno powiedzieć, na ile wyraża powszechną dziś opinię. Bo badań na rozpoznawalność Waldemara Majora Fydrycha i Pomarańczowej Alternatywy nie robiono już od dawna. Konkretnie - od 1989 roku, kiedy wrocławski oddział Polskiego Stowarzyszenia Socjologicznego przebadał 304 osoby, zadając pytanie: "Czy słyszałeś o Pomarańczowej Alternatywie?". Wówczas negatywnie odpowiedziało tylko 11,8 proc.

- Z tą rozpoznawalnością mamy ogromny problem - przyznaje Robert Jezierski, dawny członek ruchu Pomarańczowej Alternatywy, odpowiedzialny za sprawy organizacyjne, finanse i archiwum.

Dziś - jak sam mówi - zajmuje się cyfrową dokumentacją rozpraw, które toczą się przed Sądem Najwyższym Jej Królewskiej Mości w Londynie. - Bo nie jest z nią najlepiej. A Pomarańczowa Alternatywa jest integralną, niezbywalną częścią historii Wrocławia. Major natomiast fenomenem, którego nie da się porównać z nikim. On poświęcił sprawie krasnoludków całą swoją energię, pozytywne emocje i życie. I należy mu się za to szacunek i pamięć. Bezdyskusyjnie!

Agresywność karzełków

Wątpliwości co do tego, kim jest Major, nie miał reporter "Tygodnika Mazowsze". "Abnegat, wiecznie nieogolony, ubiera się w jakieś ciuchy, które oddają mu znajomi" - pisał 16 grudnia 1986 roku. "Tej zimy nosi granatowy płaszcz trencz, który wygląda raczej na rekwizyt teatralny, i skórzaną pilotkę. Podczas naszej wizyty niemal usypia, taki jest zmęczony".

A pułkownik Antoni Kołaciński z "Żołnierza Polskiego" widział w Majorze poważne zagrożenie dla obronności kraju. Do tego stopnia, że poczuł się zobowiązany, żeby wystąpić w obronie wrocławskich czytelników. Tym bardziej że jeden z nich, Leszek B., akurat napisał list do redakcji. Dziwi się w nim, że władze tolerują te wygłupy, i pyta, dlaczego nie chronią przechodniów przed "agresywnością karzełków". I kto - wreszcie - jest za to wszystko odpowiedzialny? Bo chyba nie sam przywódca krasnali, nazywany tutaj Waldemarem Frydrichem.

8 marca 1988 roku Majora zatrzymuje podporucznik Gołąbek. I sporządza notatkę służbową: "Zawód - historyk sztuki. Nie pracuje. Źródło utrzymania - praca dorywcza. Rodzina na utrzymaniu - nie posiada. Nie posiada stałego miejsca zameldowania. Przyznał, że brak stałego miejsca zamieszkania utrudnia mu przygotowanie do wydania przez wydawnictwo Ossolineum swoich opowiadań. Treścią tych opowiadań ma być życie w kawiarniach, różne układy miłosne dwojga ludzi, problemy młodzieży itp.".

Majora prześwietla też "Gazeta Robotnicza". I wychodzi jej, że ma lat 34, że skończył dwa fakultety (historię i historię sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim), że mimo tych wysokich kwalifikacji ostatnio zajmował się remontowaniem studzienek przeciwpożarowych, a także że nie posiada stałego miejsca zamieszkania. Zainteresowania? Happeningi, medytacje, życie i eleganckie damy. W dodatku jest anarchistą.

Nic dziwnego, że dziennikarzowi "Robotniczej" cała ta Pomarańczowa Alternatywa wydaje się grubymi nićmi szytą prowokacją. "Złudzeń być nie może. Pomarańczowa Alternatywa nie jest tym, czym niektórzy radzi by ją widzieć, nie jest bynajmniej obojętną politycznie zabawą młodych, jakąś formą młodzieżowej kontestacji czy czymś podobnym. Nie na darmo chwali ją pod niebiosa Józef Pinior, nie na darmo Jacek Kuroń myśli o upowszechnieniu wrocławskich doświadczeń w innych polskich miastach. I nie jest przypadkiem, że majstrują przy niej ci sami ludzie, których od co najmniej kilku lat znamy z działań przeciw Polsce. Tym zawodowym politykom zależy na jednym - żeby wciąż był zamęt na polskich ulicach, żeby miały o czym mówić polskojęzyczne rozgłośnie zachodnie, żeby korespondencje słane z Polski na Zachód wciąż pełne były sensacji i grozy. (...) A młodzież, często wręcz dzieciaki, jest po prostu narzędziem w ich rękach" - czytamy w wydaniu z marca 1989 roku.

"Robotnicza" zresztą wytrwale śledzi zwyrodnienia na łonie Pomarańczowej Alternatywy. Publikuje m.in. list zbulwersowanych mieszkańców ulicy Stefczyka - według nich Paweł Kocięba, jeden z krasnoludków, nie dość, że zamienił jedno z mieszkań w melinę dla członków tego stowarzyszenia, to jeszcze poddawał torturom własnego dziadka, który mu lokalu użyczył.

Wizerunek Majora jest tak barwny, że nawet zagraniczna prasa nie jest w stanie uwiecznić go w spiżu. Reporter "The Economist" nonkonformizm Fydrycha widzi w niezgodzie zarówno na stały adres, jak i na kąpiel, która liderowi Pomarańczowej Alternatywy ewidentnie by się przydała.

Jak zostałem krasnoludkiem

Skąd się wziął Major? Z Torunia - tutaj urodził się 8 kwietnia 1953 roku, tutaj chodził do Technikum Cukrowniczego. I tutaj zaczęła się jego szajba, którą sam nazywa "niezgodą na zamknięcie w puszce połączoną z przekorą i dużą dawką pozytywnej energii".

- Nie wiem, skąd mi się to wzięło - przyznaje. - I nie sądzę, żebym odziedziczył to w genach.

Pierwszy raz szajba objawia się, kiedy Major nie jest jeszcze Majorem, ale Waldkiem. Ma kilka lat, jest początek grudnia, do domu pakuje się mikołaj z prezentami. Mikołaj wygląda podejrzanie, budzi raczej strach niż pozytywne uczucia. Więc Waldek strzela do niego z pistoletu korkowego. Mikołaj nieomal mdleje, co okazuje się zrozumiałe o tyle, że w jego roli występuje sąsiadka.

Drugi raz, już z większą polityczną siłą, szajba każe działać Fydrychowi w czasach szkoły średniej. 1 maja, pochód. On nie zamierza się stawić. Tzn. nie na pochodzie, bo na trybunie, z oficjelami, także tymi z zaprzyjaźnionego Kraju Rad, jak najbardziej. Obcina długie włosy, goli głowę. I staje za plecami polityków, chociaż już za chwilę musi uciekać przed milicją i Służbą Bezpieczeństwa.

Trzeci raz - powołanie do służby wojskowej. Fydrych staje przed komisją w ułańskim mundurze i przedstawia się jako major. Swojego rozmówcę, majora, nazywa pułkownikiem, a perspektywę służby wita z gorącym entuzjazmem. Komisja uznaje go za niepoczytalnego.

We Wrocławiu studiuje historię i historię sztuki. Pomieszkuje to tu, to tam - kątem u znajomych, w akademikach na stancjach. Od przypadku do przypadku. Tak jak w październiku 1987 roku, kiedy trafia na stancję przy Racławickiej, na której mieszka Robert Jezierski. Przez mieszkanie przewija się kwiat studenckiej opozycji - od działaczy "Dwunastki" Pawła Kocięby, Krzysztofa Jakubczaka, przez Krzysztofa Kawalca, po Mirosława Jasińskiego. Major wpada na chwilę, zostaje na pół roku.

- Sprawiał wrażenie człowieka unoszącego się ponad szarą socjalistyczną rzeczywistością - wspomina Jezierski. - Był niezwykle ciepły i ujmujący, płynął pół metra nad ziemią. Jednym uśmiechem i bardzo wnikliwym spojrzeniem potrafił zdobyć sympatię rozmówcy, niezależnie od tego, czy był to artysta, przesłuchujący go esbek czy młody, zaangażowany student. Jedni dostrzegali w nim znakomitą trampolinę do możliwej politycznej kariery. Inni doskonałego kompana do nieopisanych wygłupów, jeszcze inni fantastycznego przewodnika na drodze do artystycznego raju kreacji, której mogła ulec nawet smutna rzeczywistość.

Małgorzata Syta - dziś pracuje w Ośrodku Metodycznym, zajmuje się happeningami wokół book crossingu, czyli wymiany książek - Majora spotkała na jednej ze studenckich imprez: - Uwiódł mnie wizją rewolucji, która nie jest sieriozna, ma humor i dystans. I stałam się żołnierzem Pomarańczowej Alternatywy, której Waldek był niekwestionowanym liderem. Kreatywny, pełen pomysłów, a przy tym ciepły. Kobiety kochał i szanował. Traktował nas jak muzy rewolucji, a kiedy został aresztowany i pojechałyśmy do Warszawy, żeby walczyć o jego uwolnienie, zamieniłyśmy się we wdowy po Majorze. On był jakby nie z tego świata - nic mu nie było potrzebne, ani dach nad głową, ani rodzina. Właściwie my byliśmy jego rodziną.

Babciu, dlaczego masz taką wielką pałę?

Reżimowa prasa, tak samo zresztą jak milicja i Służba Bezpieczeństwa, nie bardzo wie, jak traktować pomarańczowych. Bo niby są narzędziem w rękach wrogich sił, ale jakoś tak niepoważnie wyglądają ich akcje.

Na przykład 1 października 1987, jak informuje w pierwszym numerze "Region", pismo dolnośląskiej "Solidarności", sympatycy ruchu próbowali odpowiedzieć na pytanie "Kto się boi papieru toaletowego". Milicja zareagowała zdecydowanie, zwłaszcza na część happeningu dotyczącą podpasek i kremu do golenia. Zatrzymano około 30 osób. Dwa tygodnie później nastąpiła bardziej zmasowana akcja - oprócz 58 uczestników aresztowano także dziecko, psa i dwa rowery. A większość papieru trafiła do rąk milicjantów i esbeków. Na tej samej stronie czytamy też, że posadę nauczyciela fizyki po jednym zaledwie dniu pracy w V LO stracił Krzysztof Jakubczak (też pomarańczowy). Uczniowie pytają, czy i w jaki sposób w fizyce można przemycać obce treści.

A jeszcze mniej poważnie wyglądają interwencje milicji, która zatrzymuje krasnoludki i mikołajów, wyłapując przy okazji kilku całkiem legalnych, którzy pracują w pobliskich domach towarowych. Albo kiedy sympatycy ruchu w ogrodzie zoologicznym przy klatce z szympansami śpiewają rewolucyjne pieśni. Trudno jednak nie reagować - Pomarańczowa Alternatywa, uwolniona spod kontroli, rozlewa się na całą Polskę. Członków ruchu liczy się w tysiącach. I trudno już lekceważąco pisać, że kolejnym akcjom towarzyszyło zainteresowanie garstki publiczności.

"W miesiącu czerwcu 1987 r. powstała we Wrocławiu nieformalna grupa występująca pod nazwą Pomarańczowa Alternatywa, której aktyw i sympatyków stanowi głównie młodzież studencka Uniwersytetu Wrocławskiego i uczniowie szkół średnich Wrocławia. Grupa ta, manipulowana przez działaczy opozycji politycznej (m.in. J. Pinior, W. Frasyniuk), organizuje tzw. happeningi uliczne, stwarzając zagrożenie bezpieczeństwa i porządku publicznego. Pod pozorem apolityczności propagowane są treści wrogie naszemu ustrojowi, wyszydzające instytucje i struktury państwowe oraz usankcjonowane formy aktywności społecznej" - raportował kapitan Andrzej Beksa.

Sprawa operacyjnego rozpracowania PA pod kryptonimem "Medium" została otwarta w maju 1988 roku. A pod lupą milicji i Służby Bezpieczeństwa znalazł się Waldemar "Major" Fydrych, a wraz z nim członkowie i sympatycy ruchu. W tym tajniacy, carscy oficerowie, smerfy, wodnicy i krasnoludki. A także czerwone kapturki pytające nieśmiało: "Babciu, dlaczego masz taką dużą pałę?".

A kiedy 8 marca 1988 roku na Świdnickiej we Wrocławiu pojawia się Major niosący gigantyczną podpaskę, miarka się przebiera. Dochodzi do aresztowania, a potem - do kuriozalnego procesu. Przez salę przechodzi pochód kochanków i kochanek, a także nieślubnych córek. Kiedy zapada wyrok uniewinniający, część sympatyków wstaje, prezentując przyniesioną do sądu szubienicę, i żąda wyższego wyroku.

Kiedy Major był Komendantem

Kiedy 13 grudnia 1981 roku, po wprowadzeniu stanu wojennego, Ruch Nowej Kultury, z którego wywodziła się PA, przestał istnieć, jego miejsce zajęła Wojskowa Akademia Artystyczna. Z Waldemarem Fydrychem. Jeszcze nie jako Majorem, ale Komendantem Rektorem. Na Akademii obowiązującą stylistyką był surrealizm socjalistyczny. W jego imię członkowie WAA mieli działać na rzecz zwiększenia liczby krasnoludków we Wrocławiu, a także doprowadzić do pojawienia się trójwymiarowych krasnali na ulicach i przy fabrykach. Pierwszego krasnala maluje Major w towarzystwie Wiesława Cupały w nocy z 30 na 31 sierpnia 1982 roku na ścianie jednego z bloków na Biskupinie. Kolejny powstaje tej samej nocy na ścianie transformatora na Sępolnie.

30 lat później na wrocławskich ulicach krasnale można liczyć w setkach. Tyle że niemal wszystkie powstały na rozkaz zupełnie innego komendanta. A liczni turyści, którzy fotografują się w ich towarzystwie, nie mają pojęcia o bojowych korzeniach karzełków. Tym bardziej że Biuro Promocji Miasta zrobiło wszystko, żeby ich od tych korzeni oderwać. I przykleić skrzaty do dawnych podań i bajek.

To o to krasnoludkowe dziedzictwo toczy się spór przed wrocławskim sądem. Sprawę miastu wytoczył Major, dotknięty pogwałceniem praw autorskich. Skrzaty, które pojawiają się na oficjalnych drukach i gadżetach promocyjnych, są rzeczywiście do krasnali Majora podobne. Pomarańczowe, uśmiechnięte, narysowane jakby dziecięcą ręką, zawsze z bukiecikiem kwiatów w dłoni.

O tym, że kampania miała być wzorowana na działalności Pomarańczowej Alternatywy, świadczą dokumenty urzędu miasta, zeznania dawnego wiceprezydenta i byłej radnej miejskiej. A także wdowy po zmarłym kilka lat temu grafiku Tomaszu Czujowskim, który tego promocyjnego krasnala narysował. Zgodnie ze zleceniem swojego szefa - według niego skrzat miał być podobny do tych pomarańczowych, rysowanych w latach 80. na murach miasta.

Ale nawet wśród dawnych sympatyków ruchu opinie na temat procesu są podzielone. Jedni sekundują Majorowi, nie godząc się na wykorzystywanie legendy Pomarańczowej Alternatywy do merkantylnych celów. Krasnoludki wszak były wolne, a trudno mówić o wolności, kiedy stają się gadżetem przeznaczonym na sprzedaż. Inni pytają: ale po co tak naprawdę Majorowi proces? Wprawdzie nie domaga się w nim pieniędzy, tylko praw autorskich. Co jednak będzie, jeśli te prawa zostaną ustalone na jego korzyść? Czy nie zażąda od miasta pieniędzy, tak jak wtedy, kiedy legendę ruchu chciano wykorzystać w aplikacji Europejskiej Stolicy Kultury? Wtedy chciał 900 tys. zł.

Wątpliwości budzi też ojcostwo krasnala Pomarańczowej Alternatywy. Bo choć nikt nie neguje faktu, że narodził się on na wrocławskich murach z ręki Majora, to w jego poczęciu brało udział wielu ojców. Jerzy Kordas i Andrzej Baworowski pamiętają krasnoludkowe happeningi z końca lat 70., kiedy Pomarańczowej Alternatywy nie było jeszcze w planach. Krasnale miały stanowczo protestować przeciwko grze w golfa (protest jak najbardziej w duchu surrealizmu socjalistycznego, bo ów sport był jedną z rozrywek zgniłego Zachodu, w Polsce niedostępną). Albo ostrzegać przechodniów przed wielkim rządowym spiskiem polegającym na wciskaniu ludziom kitu, jakoby pietruszka naprawdę miała witaminy (pożyteczne to warzywo miało Polakom zastępować brak na sklepowych półkach egzotycznych cytrusów).

Major te spory kwituje: - Mam w ręku dowód, zdjęcia z przedszkolnej zabawy, na której jestem przebrany za krasnoludka. I nie zawaham się go zaprezentować szerokiej publiczności. A od miasta nie chcę żadnego odszkodowania. Chciałbym tylko, żeby zwróciło koszty postępowania sądowego i żeby prezydent przyznał, że doszło do naruszenia własności intelektualnej, a krasnoludek został wykorzystany bez mojej zgody.

Przyszłość w barwach pomarańczy

Kiedy socjologowie pytali w 1989 roku wrocławian o Pomarańczową Alternatywę, pytania uzupełniające miały charakter otwarty. Badani w odpowiedzi na nie przedstawili m.in. trzy wizje przyszłości ruchu. Według pierwszej jego przyszłość miała rysować się pomarańczowo, bo PA wciąga do działania społeczeństwo, któremu nic się nie chce, według drugiej - ruch umrze śmiercią naturalną, bo jego działanie już się przeżyło i teraz wpada w schematy, według trzeciej - może stanie się partią polityczną.

Sprawdziły się wszystkie trzy prognozy. PA, skurczona dziś do kręgu skupionego wokół Majora, próbuje społeczeństwo aktywizować, napotykając coraz to większy opór, bo wychodzi na to, że chce nam się o wiele mniej niż przed laty. Na Marsz Wykształciucha w Warszawie przyszło zaledwie 20 osób. Akcja przytulania polityków też furory nie zrobiła.

Więc nie dziwi diagnoza obserwatorów, że śmierć Pomarańczowej już dawno nadeszła i tylko Major nie chce się z nią pogodzić. Dawne krasnoludki uważają zresztą koniec komuny za moment tej śmierci. Wtedy zresztą na murach pojawiły się nekrologi ogłaszające śmierć skrzatów.

Zdaniem wielu gwoździem do ich trumny była dotacja (5 tys. dolarów z obietnicą kolejnych 30 tys.), jaką Pomarańczowa Alternatywa dostała od Funduszu na rzecz Demokracji. Pieniądze ze Stanów Zjednoczonych przywiózł Krzysztof Albin. Miały być przeznaczone na zakup kamer wideo i sprzętu nagłaśniającego.

- A Major wtedy powiedział, że pieniądze zabiją sztukę - pamięta Małgorzata Syta. - I tłumaczył, że Pomarańczowej nie da się sformalizować, podpiąć pod urząd i dotację. I te dolary zaczął rozdawać - pod Warsem i Sawą w Warszawie.

Część Major rzeczywiście rozdał ludziom, rozliczenia pozostałych środków domagali się od niego członkowie ruchu. W Pomarańczowej powstał rozłam, a Major, Jezierski i Albin odsunęli się od siebie.

- Ja już dawno się z tego rozliczyłem, kosztorys, bardzo dokładny, znalazł się nawet w prasie - mówi Major. - Te pieniądze poszły na kampanię wyborczą, ale też na zakup kaset wideo do dokumentowania naszych happeningów. Jedyna nierozliczona kwota została przeznaczona na zakup butelki burbona.

Niektórzy z dawnych działaczy mają większy żal do Majora o zawłaszczenie legendy Pomarańczowej Alternatywy, do której przyznał sobie niemal wyłączność. W jego książce "Żywoty mężów pomarańczowych" to sobie przyznaje najwięcej miejsca, spychając pozostałych działaczy w cień.

Biała plama w umysłach urzędników

Major ma za sobą trzy nieudane starty w wyborach. Na gruzach PA powstała partia Krasnoludki i Gamonie. Startując z jej ramienia, Major zdobył zaledwie 0,42 proc. głosów w wyborach na prezydenta Warszawy. Największy sukces odniósł za pierwszym razem, kiedy w 1989 roku próbował zdobyć senatorski mandat. Celu nie osiągnął, ale zdobył 10 tys. głosów, więcej niż Janusz Korwin Mikke. Sporo czasu spędził we Francji, gdzie malował już nie krasnale, ale ściany mieszkań, pisał książkę i oddawał się swojej wielkiej pasji - kochał kobiety. Po powrocie zbudował m.in. internetowe muzeum Pomarańczowej Alternatywy, zorganizował kilka wystaw, wydał trzy książki, organizował polityczne happeningi.

Czy czuje się przegranym bohaterem, który trwa w przeszłości, bo nie zauważył, że czasy się zmieniły? Tak właśnie widzą go twórcy spektaklu we Wrocławskim Teatrze Współczesnym.

- Protestuję przeciwko proponowanym przez prezydenta RP zmianom w ustawie o samorządach, które ograniczają możliwość odwołania władz w referendum - mówi Major, którego złapałam w drodze na konferencję, którą zorganizował w tej sprawie. - Niedawno protestowałem przeciwko GMO. I nie zamierzam na tym poprzestać - to chyba świadczy o tym, że doskonale wiem, w jakim świecie żyję.

A Robert Jezierski dodaje: - Nie znam spektaklu, ale kiedy byłem we Wrocławiu, moje wrażenie było inne: to Wrocław bez Majora jest żałosny i przegrany. Wrocław z dziurą budżetową, dziurą stadionową i białą plamą w umysłach urzędników, spośród których spora część znała Majora osobiście.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji