Artykuły

Wrocław. "Ganymed goes Europe" trwa

Siedem dzieł sztuki, siedem tekstów, siedmioro aktorów i siedem wieczorów - projekt "Ganymed goes Europe" urodził się pod szczęśliwą siódemką. W piątek kolejny spektakl z tej serii.

Obco brzmiącego tytułu nie trzeba się bać - spektakl przygotowany przez austriacką grupę Wenn Es Soweit Ist oswaja nam sztukę. W nowoczesny sposób, co nie znaczy, że epatujący technologicznymi nowinkami.

Widz spektakli wyreżyserowanych przez Jacqueline Kornmuller i Petera Wolfa staje się pionkiem w grze planszowej, przesuwającym się od punktu do punktu. Zasada jest prosta - kupując bilet, wybieramy kolor określający miejsce startu wyprawy. W szatni odbieramy składane krzesełko - lekkie, na pewno się przyda, bo całość trwa prawie dwie i pół godziny.

Zaczęłam podróż od żółtej strzałki, która poprowadziła mnie do "Studium chmur" Friedricha Philippa Reinholda. Potem mogłam dowolnie przemieszczać się między przystankami spektaklami na strychu, pierwszym, drugim i trzecim piętrze. Spotkałam tam "Infantkę" Velazqueza (obraz wypożyczony z Kunsthistorisches Museum w Wiedniu) czy nagą "Ewę" Łukasza Cranacha.

Takie interdyscyplinarne projekty budowane wokół obrazów mają w historii sztuki długą tradycję. Ale gdyby szukać dla "Ganymed" aktualnego odpowiednika, to najbliższym i najbardziej wrocławskim byłby "Inicjał z offu" Agnieszki Wolny-Hamkało. W tej książeczce ukrywa się pomysł realizowany z rozmachem - autorka wokół współczesnych wierszy buduje własną narrację. Jej interpretacja, uzupełniona kolażami Kamy Sokolnickiej, jest subiektywnym odczytaniem, uzupełnieniem tekstu o obrazy, jakie czytelnik wyświetla sobie w głowie podczas lektury.

Podobnie jest w "Ganymed", ale tu przecinają się trzy dziedziny sztuki. Jednak komunikat jest podobny - interpretacja dzieł nie jest terenem zastrzeżonym dla specjalistów, a wizyta w muzeum może nam dostarczyć nowych wrażeń, jeśli patrząc na obrazy, uruchomimy wyobraźnię.

Nieprzypadkowo większość aktorów biorących udział w projekcie nosi kostiumy w różnych odcieniach złota, w kolorze ramy obrazu. Bo interpretacje autorów wykorzystanych tekstów często rodzą się na styku tej ramy z płótnem. Tak jest w znakomitym monologu Martina Pollacka, mówionym (mistrzowsko) przez Jerzego Senatora - w "Studium chmur" Reinholda nie ma kolumny wysiedleńców, o której mówi aktor. A uściślając, z pewnością nie ma jej w przestrzeni płótna ograniczonej ramą, którą zamyka linia horyzontu. Co nie znaczy, że jej tam nie ma - za granicą płótna otwiera się pole dla naszej wyobraźni.

W przypadku "Infantki" Velazqueza - Hanna Konarowska, mówiąca tekst Elfriede Jelinek "Księżniczki! Płonące podszycie!", owinęła się złotą materią, nawiązując do usztywnionej wewnętrzną konstrukcją sukni, w którą jak w zbroję zakuta jest dziewczynka z obrazu mistrza. Występ jest krzykiem protestu dobiegającym ze środka tego pancerza.

Każdy widz na własny użytek tworzy sobie listę przebojów tego spektaklu. Dla mnie - poza Jerzym Senatorem - są na niej trzy aktorki: Marta Malikowska, Sophie Prusa i Anna Graczyk. Pierwsza z nich, jedna z dwóch (oprócz Pauliny Skłodowskiej) wrocławianek biorących udział w projekcie, związana na co dzień z Teatrem Współczesnym, jest tu modelką pozującą Cranachowi do portretu "Ewy". Tekst Thomasa Glavinica wychodzi od tej szczególnej relacji między nią a malarzem, od spojrzenia, którym on bada jej nagie ciało, budząc w portretowanej dumę, ale też poczucie bezpieczeństwa, wyzwolenie od wstydu. To spojrzenie jest uważne, przenikliwe i wydaje się pozbawione erotycznych podtekstów - jest spojrzeniem estety, podziwiającego piękno kobiecego ciała. I tak samo otwarcie jak na nie modelka wystawia się na wzrok publiczności, zachęcając, żebyśmy badali jej ciało, sięgali wzrokiem każdego elementu, byśmy odrzucili w tym seansie poczucie zawstydzenia, jakie budzi widok nagiej kobiety w miejscu publicznym. Na koniec zachęca, żeby ktokolwiek - jeśli tylko ma ochotę - stanął na jej miejscu i doświadczył tego, co ona. Podczas premierowego spektaklu nie odważył się nikt. Ale Anna Kowalów, rzeczniczka muzeum, opowiada, że w Wiedniu rozebrały się dwie osoby (projekt ma swoją wiedeńską i budapeszteńską wersję).

Anna Graczyk i Sophie Prusa przyjechały do Wrocławia z Wiednia - pierwsza urodziła się w Polsce i tam studiowała, druga przyszła na świat w Austrii. I w monologach Marka Bieńczyka (wokół "Śpiącej rodziny" Rajmunda Kanelby) oraz Małgorzaty Sokorskiej-Miszczuk (do XV-wiecznego "Tryptyku świętych dziewic") zaprezentowały aktorstwo najwyższej próby. W przypadku Prusy poprzeczka była wyżej ustawiona, jednak aktorka zagrała tak genialnie, że delikatnej różnicy akcentów i drobnych błędów językowych właściwie się nie zauważa.

Dla mnie monolog tej Madonny, co to odkleiła się od tryptyku, żeby zachłysnąć się życiem, a potem uciec przed nim na koło podbiegunowe, jako jedyny ekwipunek biorąc poradnik przetrwania w trudnych warunkach, był ostatnim punktem wędrówki. I wraz z otwierającym ją spektaklem Senatora spiął ją prawdziwie mistrzowską klamrą.

***

Spektakl w piątek w Muzeum Narodowym (pl. Powstańców Warszawy 5), godz. 19.30. Kolejne 14, 21 i 28 czerwca oraz 5 lipca. Bilety: 20-30 zł. Rezerwacja: kasabiletowa@mnwr.art.pl i tel. 71 372 51 50 (51, 53), w. 333.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji