Błazeństwa polityków
Najnowszy dramat Havla należy do jego najlepszych sztuk. Imponuje prostotą w przedstawieniu skomplikowanych aberracji w walce o władzę i spełnienie chorych ambicji, a także ich powtarzalności bez względu na polityczny system.
"Odejścia" pokazują ogrom łajdactwa, które wciąż zatruwa nasze życie społeczne i polityczne. Typową dla polityków manipulację, zdradę, odwet, cyniczne niszczenie konkurencji. Wreszcie demagogię władzy, która zawsze i wszędzie mówi, że w centrum jej zainteresowania stoi człowiek.
Z początku czytelnika lub widza może zwieść pozorna naiwność sztuki i głównego bohatera, Vilema Riegera, kanclerza kończącego kadencję. Havel delikatnie wciąga nas w aurę czechowowskiej operetki o intelektualiście sprawującym najwyższy urząd, by nagle zafundować szok. Być może sam go przeżywał, rezygnując z wielkiej polityki. Gwałtownie bowiem stawia swojego bohatera w sytuacji Króla Leara - samotnego, zdradzonego przez doradców, przyjaciół, bezdomnego. A i w tej scenie, jak na Czecha przystało, zamiast tragicznego tonu wybiera styl buffo. Poza lekkością formy najbardziej zaimponował mi dystans
byłego czeskiego prezydenta do samego siebie. Riegerowi nadał imię Vilem - wcześniej nosił je bohater "Górskiego hotelu" (napisanego w 1976 r.) - po to, by i tym razem kpić z jego (swojej?) słabości do kobiet. Nie oszczędza przyjaciółki kanclerza Ireny, w której trudno nie dopatrywać się drugiej żony pisarza Dagmary. W każdej scenie, zwłaszcza gdy zatrzymuje akcję i oddaje głos narratorowi przemawiającemu z offu - czuć, że Havel jest przede wszystkim człowiekiem teatru i uznaje tylko taki, w którym mówi się wyłącznie prawdę. Co nie zmienia faktu, że świat w jego oczach pozostaje błazeńską farsą.
Kufel z Powszechnego
Z dramatami Havla polska publiczność zetknęła się w listopadzie 1981 r. Feliks Falk wystawił wtedy w Teatrze Powszechnym w Warszawie "Audiencję", "Wernisaż" i "Protest". Spektakl został zdjęty z afisza po wprowadzeniu stanu wojennego.
- W 1981 r. wymowa sztuk Havla była oczywista: mówiła o zmuszaniu do donosicielstwa, o tym, że każda próba odmowy wywoływała poważne kłopoty - powiedział "Rz" Kazimierz Kaczor. - Kiedy w 1989 r. sztuki wróciły na scenę, widzowie przeżywali to, co jeszcze niedawno było aktualne. Spektakl cieszył się powodzeniem, był grany długo. Z premierą wiąże się moje osobiste wspomnienie. Gdy zbliżaliśmy się do premiery, Zygmunt Hubner zaprosił do Warszawy Vaclava Havla, wówczas dysydenta. Nieoficjalnymi kanałami dowiedzieliśmy się, że nie przyjedzie, bo został aresztowany, ale dziękuje za zaproszenie i pamięć. Kiedy już Havel został prezydentem i przyjechał do Polski, pomimo napiętego kalendarza spotkań nalegał na wizytę w Teatrze Powszechnym. Nie mógł się już zobaczyć z Hubnerem, ale wypił z nami piwo na scenie z kufla, który był rekwizytem w spektaklu.
W 1989 r. można było mieć nadzieję, że takie zmory minionej epoki jak oportunizm, hipokryzja, obawa przed wykluczeniem z grupy odejdą wraz z upadającym ustrojem. Niestety, tak jak napisał Havel, nadziejami można manipulować, a tożsamość człowieka zakłócić.
Najbardziej aktualny pozostaje na pewno "Wernisaż". Kiedyś Ferdynand Waniek był zaszczutym przez komunizm inteligentem. Nie godząc się na kompromis z władzą, wegetował na marginesie oficjalnego życia. Jednak jego kontestacja niszczyła spokój ducha przyjaciół konsumujących dobra przyznane na talony przez polityków w zamian za przyjęcie partyjnej legitymacji. I dziś Waniek pozostaje outsiderem. Wkurza nowobogackich naturalnością i prostotą, ośmiesza ich konsumencki cyrk. Zamiast "mieć" wybrał "być".
Donosów na samego siebie, tak jak w "Wernisażu", pisać już nie trzeba, choć pewnie cenę świństwa zrobionego kolegom, by utrzymać pracę lub dostać awans, płaci niejeden z hunwejbinów kapitalizmu.
Walka o tożsamość
- Zaczynając pisać dla teatru, Havel - podobnie jak nasz Sławomir Mrożek - znakomicie odnalazł się w konwencji teatru absurdu, sceniczną metaforą omijając komunistyczną cenzurę. Manifestem jego stylu stało się "Garden Party" z 1963 r, rzecz o Hugonie Pludku - młodzieńcu, który spotyka na przyjęciu wpływowego szefa Agencji Likwidacyjnej. Szybko przyswaja sobie bełkotliwą nowomowę tego kafkowskiego z ducha urzędu, która toruje mu drogę do kariery.
Dramatyczny finał następuje, gdy podczas spotkania z najbliższą rodziną okazuje się, że nikt nie rozpoznaje Hugona. Bezpowrotnie stracił tożsamość, stał się manekinem nowego systemu opartego na kłamstwie. W latach 60. chodziło rzecz jasna o komunizm, ale choć system się zmienił, problem pozostał. Wielu Pludków traci tożsamość w nowych dekoracjach kapitalizmu, pracując na rzecz globalnych korporacji.
Havel, wypowiadając się po latach o sztukach napisanych po 1968 r., podkreślał swoje pisarskie zagubienie. Krytykował "Spiskowców" i "Górski hotel". Cieszył się, że uchwycił odpowiedni ton w realistycznych jednoaktówkach, "Audiencji", "Wernisażu" i "Proteście", kiedy przedstawiał problem wyobcowania dysydenta, takiego jak on sam.
Ale gdy dziś czyta się "Spiskowców", można dostrzec niezwykle aktualną opowieść o ludziach bezideowych, których łączy polityczna demagogia. Ich jedynym celem jest przynależność do partii władzy, a środkiem do tego - zniszczenie konkurencji... na placu Zgody.
Havel pokazuje absurd historii. Takie zdobycze demokracji jak wolność słowa, gospodarcza, zrzeszania się i podróżowania są niepodważalne. Główny temat twórczości czeskiego dramaturga, mimo zmiany systemu, pozostaje niestety aktualny. To problem walki o zachowanie własnej tożsamości.