Król jest nagi
CHODZENIE do teatru lalkowego od dłuższego już czasu grozi nieobliczalnymi w skutkach następstwami. Ta wdzięczna, o wielowiekowych tradycjach scena, doszła w naszym kraju do takiego stanu, że wymyśliła sobie nową teorię. Teorię fałszywą i zgubną, pełniącą rolę żaluzji dla źle ukrywanego braku formy. Teoria nazywa się "żywy plan" i zaspokaja znane od dziesięcioleci kompleksy aktorów teatru lalkowego, chęć pokazania własnej twarzy, własnej figury w miejsce animowanej lalki.
Na świecie jest akurat odwrotnie, lalka przeżywa renesans, nie po raz pierwszy, ale znowu często wkracza do teatru dramatycznego, bądź też wypełnia rolę aktora w przedstawieniach dla dorosłych. U nas? U nas, jakby o tym ktoś słyszał, czego powodem sukcesy Opola i Wrocławia. Za to reszta... Jest milczeniem. Milczeniem przerywanym białostockimi festiwalami, na których coraz wyraźniej widać że król jest nagi.
Istotnie, pora bić na alarm! W teatrach lalkowych giną lalki! Odchodzą aktorzy-animatorzy, niedouczeni reżyserzy pracują z adeptami rozsnuwając przed nimi wizje "prawdziwego teatru". Na naszych oczach ginie tak wiele scen, przepoczwarzając się w amatorskie teatrzyki odgrywające bajeczki przy pomocy mizdrzących się państwa artystów.
Czy zginie także warszawski teatr "Lalka"?
Do tego typu refleksji przywiodła mnie przygoda z ostatnią premierą tego podupadłego - nie dziś i nie wczoraj - teatru. Włodzimierz Fełenczak, który debiut warszawski ma już poza sobą (przykry incydent z "młodzieżowym" spektaklem w Teatrze Dramatycznym) - okazuje się człowiekiem upartym i konsekwentnym. Szuka repertuaru, naznaczonego piętnem poetyckości, chce znaleźć adres do współczesności, dotknąć problemów rówieśnego człowieka. Robi to na różne sposoby m,in. dedykując młodzieży specjalną scenę (czytaj: przedstawienia). Także - inscenizując sztukę autorki, która poruszyła wyobraźnię i wrażliwość nie jednego już pokolenia. Astrid Lindgren, pisarki szwedzkiej, znanej choćby ze wspaniałej lektury szkolnej "Dzieci z Bullerbyn".
Wybór jak najsłuszniejszy. Cóż z tego, kiedy sztuki tej nie można spokojnie obejrzeć choć w połowie. I nie dlatego, że na widowni zasiadają maluchy, podczas, gdy tekst jest dla nastolatków! Dlatego, że na scenie dzieją się rzeczy przykre artystycznie.
W centrum Warszawy, w Pałacu Kultury i Nauki krążą po scenie amatorzy. Ludzie, którzy w teatrze chcą pracować, ale dopiero terminują. Adepci - zmora scen prowincjonalnych. Na osiemnaście ról (także podwójnych) przypada 10 wykonawców pt. "adept". Nieporadne mówienie, brak kontaktu z widownia, nienaturalne gesty, miny, ruch ograniczony do sfery prywatności - jednym słowem niczego dobrego nie da się w tej mierze zauważyć. Mam pełną świadomość że jeszcze trudniej byłoby nauczyć tych ludzi prowadzenia lalek. Teatr wybrał więc łatwiejsze wyjście.
Zapewne dyrekcja powie, że ma kłopoty z aktorami, że przyucza do zawodu ku chwale teatru polskiego itd. Być może... Na razie jest tak że młody widz jest wychowywany dla teatru w złym teatrze. A przecież kazano nam zawsze pamiętać, że teatr dla dzieci robi się tak samo jak dla dorosłych, tylko lepiej. I cóż?