Artykuły

Ewa Michnik: Nigdy się nie poddaję

- Nie byłam grzeczną dziewczynką. I do pasji doprowadzało mnie to, że są takie sfery życia, Chciałam zostać ministrantem. I udało się - mówi EWA MICHNIK, , dyrektorka Opery Wrocławskiej.

Magda Piekarska: Nawet bez tytułu Ambasadora Wrocławia pełniła pani tę funkcję, wprowadzając nasze miasto do światowej czołówki. W rankingu Operabase Opera Wrocławska jest na 16. miejscu, zostawiając w tyle nie tylko Warszawę i Kraków, który ledwo zmieścił się w pierwszej setce, lecz także np. Madryt. Ewa Michnik: Przy czym w wielu przypadkach to zestawienie nie odzwierciedla pozycji konkretnych teatrów. Na przykład w Berlinie autorzy rankingu zsumowali osiągnięcia trzech oper tam działających. Biorąc pod uwagę to, że we Wrocławiu jesteśmy jedynym teatrem operowym, a uwzględniono 677 miast, jest to znakomity wynik.

Co jest brane pod uwagę przy takiej diagnozie?

- Przede wszystkim liczba spektakli operowych zagranych w sezonie, liczba premier i recenzje. Mamy to szczęście, że przyjeżdżają do nas dziennikarze z zagranicznych czasopism, takich jak "Opernwelt", "Opemglas", "Orpheus", "Schlesien Heute", "Der Neue Mer-ker", "Opera Now" - pism fachowych, zajmujących się działalnością teatrów operowych. Recenzenci oceniają poziom artystyczny nie tylko samych premier. Przyjeżdżają na różne spektakle - np. do nas na "Cyganerię", która miała premierę w 1997 roku, jeszcze przed remontem opery. Dla nich jest ważne jak ten spektakl wygląda po latach, jak zespól pracuje na co dzień. To zresztą stara dobra tradycja -jeśli sięgniemy do przedwojennych wrocławskich gazet, zauważymy, że recenzowany był tam każdy spektakl. Bo o ile można przygotować dobrą premierę, to dużo trudniej jest później utrzymać tę samą jakość.

Jak to się robi?

- Staramy się grać codziennie - to podstawowa sprawa. Prowadzimy teatr repertuarowy, prezentując w sezonie około 40 tytułów. Ten tryb pozwala nam grać spektakle, które miały swoje premiery nawet kilkanaście lat temu. Jednocześnie dbamy o to, żeby w repertuarze pojawiało się wciąż coś nowego. Przygotowujemy pięć, sześć premier rocznie. W wielu zagranicznych miastach spektakle są grane seriami lub stosuje się tzw. metodę stagione, grając np. od października do kwietnia. To jest trudne dla zespołów, które otrzymują zatrudnienie tylko na sześć, siedem miesięcy w roku. Potem artyści muszą szukać innego zajęcia.

Przyjeżdżają do Wrocławia?

- W naszym zespole rzeczywiście wciąż przybywa cudzoziemców. Przyjeżdżąją tu zainteresowani naszym bogatym repertuarem, sięgającym od klasyki po muzykę współczesną. U nas mają szansę pogłębić swoje umiejętności. Ostatnio przyjechał na przesłuchanie świetny pianista z Niemiec, który chciał u nas pracować. Podejrzewaliśmy, że sprowadziła go tu miłość do jakiejś pięknej wrocławianki, bo podobnych romantycznych migracji mamy sporo w zespole. Ale nie - skusił go nasz repertuar. Podobnie jest w przypadku artystów innych narodowości, którzy zatrudnieni np. w balecie doceniają to, że wykonując nasz repertuar, mogą łączyć klasykę ze współczesnymi formami. Tutaj mogą się rozwinąć.

Pani też zakochała się w operze we Wrocławiu.

- Tak, wystawiając tu "Tetydę na Skyros" Domenica Scarlattiego w 1977 r. w Auli Leopoldinum. I w dodatku ta miłość spadła na mnie zupełnie nieoczekiwanie. Na studiach interesowała mnie tylko symfonika, a więc muzyka czysta, absolutna, pozbawiona treści literackich. Wszyscy moi koledzy traktowali muzykę operową jako sztukę drugiej kategorii. Orkiestra filharmoniczna wraz z jej dyrygentem tworzy wspólnie sztukę, którą przekazuje bezpośrednio publiczności. W operze najważniejszą rolę odgrywa scena, natomiast orkiestra, choć jest bardzo ważnym elementem wraz z dyrygentem, nie może być tak eksponowana jak na koncercie symfonicznym. I dyrygent z bohatera wieczoru zamienia się w postać drugoplanową? - Tak, bo pełni także służebną rolę. W operze najważniejsze są gwiazdy - śpiewacy. W czasie studiów oglądałam często spektakle operowe, bo chciałam mieć możliwość obserwowania dyrygenta przy pracy. Uczestniczyłam także w próbach wybitnego reżysera Lidii Zamków, która choć bardzo wymagająca, potrafiła zawsze wydobyć z aktora zamierzony efekt. Nie podejrzewałam, że sama kiedykolwiek będę pracowała w teatrze operowym. Po studiach wybrałam symfonikę - wygrałam konkurs, do którego stanęło razem ze mną sześciu moich kolegów, i dostałam pracę w Filharmonii Zielonogórskiej. Byłam dumna i szczęśliwa, przekonana, że spędzę w ten sposób całe swoje zawodowe życie.

Wrocław zweryfikował te plany?

- Tak, stało się to za sprawą ówczesnego rektora uniwersytetu, prof. Kazimierza Urbanika. Od 1975 r. byłam zapraszana do Filharmonii Wrocławskiej do prowadzenia koncertów symfonicznych. Któregoś razu prof. Urbanik zaproponował mi realizację "Tetydy na Skyros" Scarlattiego w odnowionej Auli Leopoldyńskiej -jako projekt uniwersytetu i Impartu. Ta kompletnie zapomniana wówczas opera wystawiana była w Rzymie na dworze królowej Marysieńki, która zatrudniła w swoim rzymskim teatrze kompozytora Domenica Scarlattiego. Związek Wrocławia z Sobieskimi polegał na tym, że niedaleko stąd, w Oławie, swój zamek miał jeden z jej synów, Jakub Ludwik. Razem z młodszym bratem mieli też pałace we Wrocławiu i uczestniczyli w życiu kulturalnym miasta.

Pracowaliśmy nad "Tetydą..." cały rok -jedyną podstawą był mikrofilm przywieziony z Rzymu. To była fantastyczna przygoda - praca nad samym zapisem i nad spektaklem. Dzięki scenografii i przepięknym kostiumom Zofii Wierchowicz, światłom, projekcjom slajdów chcieliśmy wywołać w auli wrażenie powrotu do czasów królowej Marysieńki. Premiera "Tetydy..." odbyła się w 1977 r. i okazała się wielkim wydarzeniem, którego gorącym orędownikiem był Jerzy Waldorff.

A pani przekonała się do opery?

- Od tego wszystko się zaczęło. W 1980 r. rozpoczęłam pracę w Operze Krakowskiej. I kiedy kilkanaście lat później miałam wybór między poznańską filharmonią i Operą Wrocławską, skąd dostałam propozycje, nie miałam wątpliwości - postawiłam na Wrocław, chociaż mój mąż pracował w Operze Poznańskiej i wszyscy liczyli na to, że tam właśnie będę chciała osiąść. Skończyło się na tym, że mąż dojeżdżał przez osiem lat do Wrocławia. Wiedział tak samo jak ja, że jeśli mam taką szansę, muszę z niej skorzystać.

Objęła pani stanowisko w 1995 r. Początek musiał być trudny - w nowym miejscu pracy przez 140 dni trwał strajk, a pracownicy domagali się pani odwołania. Skąd wzięła pani siłę, żeby to przetrwać?

- Wydaje mi się, że sprawił to absurd tej sytuacji. Bo gdyby wszyscy przyjęli mnie z otwartymi ramionami, a dopiero po kilku miesiącach odwrócili się ode mnie, potraktowałabym to jako osobistą porażkę i pożegnałabym się z teatrem. Mogłabym sobie powiedzieć: "Miałaś szansę przekonać ludzi do siebie, nie wykorzystałaś jej". Nie miałam wątpliwości co do tego, że po 15 latach prowadzenia Opery Krakowskiej zdobyłam takie doświadczenie, które pozwoli mi na odpowiedzialne poprowadzenie Opery Wrocławskiej. Ale najpierw, aby to udowodnić, trzeba było rozpocząć pracę z zespołem i przekonać go do zaproponowanego przeze mnie programu artystycznego.

Wypracowała pani strategię pozwalającą przetrwać w takich sytuacjach?

- Dla mnie sztuka jest najważniejsza - ponad wygodę, spokój czy stanowisko. Dlatego od samego początku pracowałam również w Akademii Muzycznej, aby być osobą niezależną. W sztuce nigdy nie może być mowy o kompromisach. Jeżeli skrzypek rosyjski czy amerykański jest lepszy od Polaka, to właśnie on powinien otrzymać propozycję kontraktu.

Dziś problem obcokrajowców grających w orkiestrze traci rację bytu, ale w latach 90. pojawienie się ich w polskich zespołach budziło sprzeciw. Wtedy miałam w tym temacie problemy, ponieważ za wcześnie chciałam zatrudniać obcokrajowców, podobnie jak miało to już miejsce we wszystkich teatrach na Zachodzie, gdzie grali artyści z całego świata, a pochodzenie czy kolor skóry nie miały znaczenia.

Miała pani rewolucyjne zapędy?

- Może nie aż tak, ale na pewno wyprzedzałam czas. Wprowadziłam na scenę operową muzykę barokową. Dziś przeciwko takim działaniom nikt się nie buntuje, aja pierwszą scenę barokową tworzyłam trochę na siłę, jeszcze w Krakowie. Powstały znakomite przedstawienia, ale wciąż słyszałam pytanie: "Kto na to będzie chodził?". Wydawało mi się, że w mieście takim jak Kraków, które aspirowało do miana stolicy kultury, nie będzie z tym problemu. W dodatku graliśmy w plenerach - w zamkach w Baranowie, Pieskowej Skale itp. Te eksperymenty zawiodły, chociaż jestem pewna, że we Wrocławiu w tym samym czasie cieszyłyby się powodzeniem.

Kiedy jako dziewczynka postanowiła pani zostać ministrantem, też pani wyprzedzała epokę?

- Z perspektywy czasu wydaje mi się, że tak. Wtedy miałam poczucie, że walczę o równe szanse. Miałam brata, z chłopakami wspinałam się po drzewach Z całą pewnością nie byłam typem grzecznej dziewczynki. I do pasji doprowadzało mnie to, że są takie sfery życia, z których jako dziewczyna jestem wykluczona. Bardzo mi zależało na tym, żeby zostać ministrantem, i nie chciałam nawet słyszeć, że jest to niemożliwe. "Przecież możesz sypać kwiatki jak inne dziewczynki" - próbowano mnie przekonać. Ale nie! Ja chciałam mieć komżę i służyć do mszy! Pojechaliśmy do Zakopanego. Dorośli chcieli grać w brydża, pójść na narty i mieć odrobinę świętego spokoju - byłam nieznośnym dzieckiem. Oddali mnie pod opiekę wikarego i przez tydzień uczyłam się z nim ministrantury, a także modlitw "Pater noster" i "Ave Maria gratiae plena" - wszystko po łacinie. Udało się i potem stałam przy ołtarzu razem z chłopcami. Dziś to żaden wyczyn, ale wtedy nikt nie chciał mi uwierzyć, że służyłam do mszy świętej. Jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy z tego, co dziś wiem - że moje marzenie spełniło się tylko dlatego, że ojciec miał przyjaciela biskupa.

Ten upór musiał się przydać też na Akademii Muzycznej, kiedy postanowiła pani studiować dyrygenturę.

- Te studia nie były łatwo dostępne dla kobiet. Prof. Henryk Czyż, bardzo dobry dyrygent i pedagog, miał za zadanie odwieść mnie i moje koleżanki od tego pomysłu. Uważano, że i tak nic z nas nie będzie, więc szkoda naszego czasu na te studia Prof. Czyż wyobrażał sobie, że przede wszystkim będziemy chciały ładnie wyglądać, a jego koronnym argumentem było to, że każda kobieta jest słabsza fizycznie od mężczyzny, a na przykład podczas dyrygowania pracuje cała twarz i powstają mimiczne zmarszczki. "Dziecko, będziesz miała 40 lat i będziesz wyglądała jak własna prababka, a także nie będziesz mogła się malować".

Dlaczego?

- "Jak mężczyzna spływa potem, to pół biedy, ale spocona kobieta z rozmazanym makijażem?" - zapytał ze zgrozą. Kiedy się przekonał, że i ten argument do mnie nie trafił, powiedział mi bardzo mądrą rzecz, dzięki czemu skończyłam studia na trzech wydziałach: "Musisz mieć w życiu jakieś zabezpieczenie. Musisz mieć z czego żyć, a dyrygenturę musisz traktować jak hobby". Po wielu latach prof. Czyż zmienił zdanie na ten temat i przyjmował do siebie na studia również kobiety.

Plenerowe produkcje wzięły się z poszukiwania kolejnych wyzwań?

- Powstały z chęci poszukiwania sposobu dotarcia do jak najszerszego kręgu odbiorców, z jednej strony turystów, a z drugiej większej liczby wrocławian. Zawsze miałam poczucie, że trzeba z operą wyjść do ludzi, tych, którzy mają dystans do sztuki operowej. Ale nie dlatego, że nie lubią muzyki - czują po prostu opór przed wejściem do samego budynku.

Plenerem oswaja ich pani z operą?

- Nauczyłam się tego we Włoszech. Tam wszystko może być operową sceną - maleńka wioska z pięknym kościółkiem, miasteczko z urokliwym rynkiem. To wcale nie musi być metropolia. Kiedy graliśmy w Asyżu, szybko przekonaliśmy się, że dekoracje są tam właściwie zbędne - najpiękniejszą scenerią jest samo miasto i jego zabytki.

Wrocław sprawdza się w tej roli?

- Drugie takie miasto trudno znaleźć. Są tu miejsca wprost stworzone do wykorzystania ich jako scenerii różnych spektakli operowych. Na przykład opera "Gioconda" Ponchiellego, którą niewiele osób znało, ściągnęła 30-tysięczną widownię przede wszystkim dlatego, że spektakl rozgrywał się w sąsiedztwie Ostrowa Tumskiego, tuż obok biblioteki na Piasku, z widokiem na wieże katedry i z akcją umiejscowioną na Odrze, gdzie nigdy nic podobnego się nie działo. Tak samo było z "Otellem" rozgrywanym po drugiej stronie wyspy. Albo kiedy wcześniej graliśmy w Rynku czy później na pergoli przy Hali Stulecia.

Czyli Wrocław w roli głównej?

- Jak najbardziej. Nie znajdzie pani miasta, gdzie można wystawić "Toscę" w trzech miejscach akcji. Zawsze będzie czegoś brakowało. Kościoły są wszędzie, więc jest i punkt wyjścia do pierwszego aktu: Mario maluje Madonnę w kościele. Ale gdzie znaleźć miejsce na gabinet Scarpii, który mieści się np. w pięknym starym zamku? I gdzie znaleźć plener, w którym można będzie zainscenizować scenę rozstrzelania Cavaradossiego, blisko rzeki, tak żeby Tosca mogła skoczyć do Tybru? A wszystko położone tak blisko siebie, by można wykonać te trzy akty w ciągu jednego wieczoru i swobodnie w czasie przerw razem z publicznością przejść do następnego miejsca akcji. Tylko Wrocław stwarza takie możliwości, dzięki czemu już teraz mogę zaprosić na czerwiec, kiedy taką właśnie "wędrującą" "Toscę" będziemy prezentowali - z kolejnymi aktami w katedrze św. Marii Magdaleny, na scenie opery i na Wzgórzu Partyzantów. Wrocław to niezwykłe miasto, z niesłychaną szansą na rozwój, jeśli chodzi o wydarzenia o podobnej skali. Ma fantastyczne możliwości - w tych pięknych plenerach mogą zaistnieć nie tylko spektakle operowe, lecz także teatralne, koncerty, eventy z dziedziny malarstwa czy rzeźby.

Ale Wrocław pani nie wystarcza - oprócz premiery "Toski" wydarzeniem sezonu ma być "Skrzypek na dachu" na zamku Topacz.

- Postanowiliśmy zaryzykować i wyjść trochę dalej, za Wrocław. I już dziś wiem, że jest to wybór trafiony - bilety znakomicie się sprzedają. A miałam obawy, bo nie wszyscy wiedzą, gdzie znajduje się to piękne miejsce. Taksówkarzowi, który mnie wiózł ostatnio, skojarzył się z zamkiem Czocha Część osób myli Ślęzę ze Ślężą, ale mam nadzieję, że wszyscy trafią na nasz spektakl. Kuszą panią jeszcze nieodkryte tereny?

- Oczywiście. Na przykład Góra św. Anny niedaleko Opola, kamieniołomy, kopalnie. Ale wszystko zależy od pieniędzy - adaptacja takiego terenu wiąże się ze sporymi kosztami. Moim największym marzeniem jest jednak stworzenie stałego letniego festiwalu operowego, który znalazłby swoje stałe miejsce, a także był prezentowany zawsze w rym samem terminie w lecie. Myślałam, że uda się ten projekt zrealizować na pergoli kolo Hali Stulecia, gdzie graliśmy "Napój miłosny". Niestety, po remoncie fontanny wystawianie spektakli w tym miejscu stało się niemożliwe. Więc nie poddaję się i szukam innego miejsca, bo jestem przekonana, że takie święto operowe jest we Wrocławiu potrzebne - przyjeżdżałyby na nie tysiące turystów, a przecież turystyka kulturalna jest coraz bardziej popularna.

Jeśli więc nie pergola, to co?

- Przyznam, że "Skrzypek..." w Topaczu to taki papierek lakmusowy, poz-walający przetestować to miejsce. Bo potencjał ma olbrzymi - można tam wystawiać spektakle w zamku i na wodzie, bo obok zabudowań jest olbrzymi piękny staw z wysepką. A na łące jest miejsce na 10-tysięczną widownię. Więc skoro nie udało się z pergolą, może Topacz? Bo ja z moich marzeń nie rezygnuję nigdy.

Magda Piekarska

* Ewa Michnik, dyrygent, dyrektor Opery Wrocławskiej. Urodziła się w Bochni, jest absolwentką trzech kierunków krakowskiej Akademii Muzycznej - wychowania muzycznego, teorii muzyki i dyrygentury. Po studiach pracowała jako dyrygent w Filharmonii Zielonogórskiej, Operze Krakowskiej, a od 1995 r. szefuje Operze Wrocławskiej

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji