Artykuły

Naprawdę Stary Teatr

Ukoronowaniem Mrożkowskich klap okazała się kra­kowska premiera "Wieleb­nych" w reżyserii Jerzego Stuhra. Mrożek napisał sztu­kę o pragnieniu, ale Stuhr robi spektakl tylko o fajnych parafianach.

Przez ostatnie dwa sezony obejrzałem wszystkie polskie inscenizacje dramatów Sławomira Mrożka. I teraz, świeżo po kra­kowskiej premierze "Wielebnych", nie­ubłaganie nasuwa się smutna refleksja o końcu epoki. Zmienia się klimat wokół Mrożka. Bardzo zestarzał się i jego język, i typ dowcipu słownego, i sytuacyjnego. Schematy, strategie czytania tej dramatur­gii zawodzą. Teatr przestał szukać w niej inspiracji do nazywania świata, postaw i problemów.

ZMĘCZENIE TANGIEM

Głód nowości sprawił, że aktorzy i re­żyserzy znaleźli sobie inne, ciekawsze wyzwania niż Mrożkowy zestaw obowiąz­kowy: "Emigranci", "Tango", "Zabawa"... Dlatego nie jest już najmodniejszym pol­skim dramaturgiem. W tym roku więcej wystawień miał niezwykle płodny, nowy idol polskiego teatru - Ingmar Villqist.

Aktorzy wydają się być zmęczeni Mrożkowym bohaterem i jego rozterkami, ty­pem dialogu, symetrią sytuacji scenicznej. Na hasło "Mrożek!" z zamkniętymi ocza­mi potrafią wstrzelić się w wiele razy wy­próbowaną konwencję, nie dopominają się od realizatorów nowych rozwiązań. Au­tor "Wielebnych" na dobre wpadł w kole­inę sztampy inscenizacyjnej.

Niesprawiedliwie generalizując: po Mrożka sięga dziś reżyserska druga liga i zagubiona teatralna młodzież, po omacku dobierająca sobie repertuar na pierwsze lata po debiucie. To nie przypadek, że "Piękny widok" miał tylko premierę tele­wizyjną, bo nie zainteresowała się nim żadna scena w Polsce. Co jeszcze? Mroż­ka częściej gra się na prowincji niż w dużych miastach. Prawie zapomniałem - licznik premier nabija też okoliczność, że dramaty Mrożka to szkolna lektura i moż­na liczyć w teatrze na wysoką nieletnią frekwencję.

Trzeba przyznać jednak, że polski teatr nie łatwo godzi się na marginalizację zna­czenia dramaturga, któremu przecież tyle zawdzięcza. Próbuje się wykuwać nowy kanon Mrożka - ciekawi popularność "Rzeźni" i "Krawca". Parę lat temu przed­stawiciele różnych generacji reżyserskich Maciej Englert i Piotr Kruszczyński od­czytywali z "Tanga" nową współczesność. Jerzy Jarocki w "Historii PRL-u według Mrożka" starał się zbilansować jego zwią­zek z polską rzeczywistością; pokazać, w jaki sposób Mrożek dokumentował swo­imi dramatami kolejne etapy naszego dorastania do dojrzałości. Ale i tak najcie­kawsze i odkrywcze interpretacje jego twórczości wyszły spoza teatru repertuaro­wego - myślę o "Zabawach" warszawskiej Montowni i krakowskiej Łaźni. Dwa ma­lutkie teatry chciały odnaleźć w sztuce Mrożka inną sztukę, starannie w jej wnę­trzu ukrytą. Bartosz Szydłowski z Łaźni czytał Mrożka tak, jakby to był Schaeffer. Aktorzy Montowni nie przejmowali się didaskaliami autora - ich parobkowie za­miast czekać tęsknie na wiejską orkiestrę, sami rżnęli na instrumentach rześkiego sztajera. Mrożek w tych realizacjach pęczniał, oddychał, tryskał energią i świeżością, jakby to był rok 1965.

CZARNA SERIA

Mijający sezon był dla recepcji Mrożka rokiem ponurym i jało­wym. W Teatrze Słowackiego Jó­zef Opalski, komentator i promo­tor twórczości Mrożka, zabrał się do "Letniego dnia", o którym kie­dyś napisał piękny esej i udowod­nił, jak bardzo jest to tekst czechowowski. Łatwiej udowodnić na papierze niż na scenie - nietrafio­na obsada, brzydka metalowa sce­nografia, przeciąganie kwestii przez aktorów, studenckie potknię­cia reżyserskie sprawiły, że "czechowowski" nastrój diabli wzięli.

Wrocławska "Rzeźnia" Grze­gorza Wiśniewskiego redukowała dramat do topornego przesłania, przypominającego kwilenie prze­straszonego artysty z kąta: "Ach, jaki ten świat okrutny, nikt mnie nie rozumie, a sztuka ginie!" W Szczecinie Anna Augustynowicz nie uwierzyła, że to historia pewnego uczucia może być jedynym i najważniejszym tematem "Miłości na Krymie"; spętana na dodatek Mrożkowymi obostrzeniami insce­nizacyjnymi zrobiła spektakl prawie o niczym. Aktorzy Stanisława Świ­dra z tarnowskiego Teatru im. Ludwika Solskiego zatupali "Zabawę" i niewiele powiedzieli o "Na pełnym morzu", ucharakteryzowani na starców i w eleganckich garniturach polityków. Zielonogórskie "Tango" próbowało przynajmniej odbić się od stereotypu niekonwencjonalnym happeningiem, podczas którego cześć pu­bliczności wędrowała po zaułkach te­atru, żeby w końcu dotrzeć na scenę i wziąć udział w wybieraniu obsady do spektaklu. Widzowie byli częścią eksperymentu Stomila, dowodem jego wywrotowych teatral­nych tez. Niestety po kwadransie spektakl wracał do realizacyjnej sztampy i ogląda­liśmy zwykłe, zrobione po bożemu, lekturowo-szkolne "Tango". Ukoronowaniem tych klap okazała się krakowska premiera "Wielebnych" w re­żyserii Jerzego Stuhra. Nie powiem, cze­kało się na tę premierę. Nie tak dawno Mrożek wrócił na stałe do Krakowa, rok temu świętował jubileusz 70-lecia. Trze­ba było czymś te odnowione gody mia­sta-teatru-artysty przypieczętować. Po­dziękować za spektakle Jarockiego w Sta­rym, za "Miłość na Krymie", za "Wdo­wy"... Ale te oczekiwania nie do końca zostały spełnione. Po części z winy Starego Teatru i trochę przez Mrożka.

PRZEBRANIA DUSZY

Mówiąc delikatnie, "Wielebni" to nie jest najlepsza sztuka mistrza. Ale takie obniżki formy zdarzały się Mrożkowi w sąsiedztwie utworów przełomowych -"Emigrantów", "Tanga", "Pieszo", nawet "Portretu", nawet "Miłości na Krymie". Może komedia ta miałaby większą siłę, gdyby miejscem akcji była polska para­fia, do której przybywają dwaj nowi pro­boszczowie, księża katoliccy: kobieta i Żyd. Mrożek nie pisał jej jednak dla na­szej publiczności, tylko na ogólnoświato­wy konkurs i przeniósł bohaterów, pasto­rów anglikańskich, na brytyjską prowin­cję.

W konstrukcji "Wielebnych", scena po scenie wyłazi upodobanie Mrożka do sta­roświeckiego teatru. Jakie to się okazuje zabawne po latach - konserwatysta, który poprowadził w Polsce rewolucję teatral­ną! I teraz więcej w nim Bałuckiego niż Ionesco. Ale to nie tłumaczy, dlaczego autor gubi postacie, stosuje zużyte wytry­chy dramaturgiczne, zdarza mu się niezno­śny papierowy dialog między Bloomem i Burton.

Trochę można Mrożka usprawiedliwić. Są sztuki od razu gotowe na scenę, takie, w których jest zawarta wizja teatralna, gdzie spacerują sobie skończone postaci. Od razu słychać ich intonacje, od razu widać cały świat, w którym ich autor umie­ścił. I są też sztuki do leczenia. Potencjal­ny materiał na niezły teatr, ale na razie pęknięte, niekonsekwentne, tu i tam dziu­rawe. "Wielebni" należą do drugiej kate­gorii. Najciekawszy u nowego Mrożka jest punkt wyjścia i finał. Środek ślimaczy się, ale po to jest w teatrze reżyser, żeby tekst leczył, cerował, przycinał, podkręcał tem­po, prostował logikę. Tak zawsze robił Jerzy Jarocki, przypomnijcie sobie losy "Portretu" na jego próbach.

Mrożek napisał farsokomedię o przebra­niach duszy. Nieprawdziwe żydostwo, szczeniacki satanizm, amatorska rozpusta, powierzchowna emancypacja i feminizm, udawana religijność, antysemityzm na pokaz. Nawet mord nie jest tu prawdziwy. Ale autentyczne jest jego pragnienie. Jak też i wszelkie pragnienie. Zagubieni ludzie czepiają się czegokolwiek, żeby nadać sobie cel.

"Wielebni" są sztuką retoryczną. Głów­ny bohater mówi, jaki jest, ale nie robi nic, co by to rozpoznanie potwierdzało. Mro­żek napisał sztukę o Bloomie, ale w Kra­kowie Stuhr robi spektakl tylko o fajnych parafianach.

NIEZBYT KRWIOŻERCZY PARAFIANIE

Są reżyserzy mniej inteligentni niż ich przedstawienia. Bywa też odwrotnie. Jak to jest, że Jerzy Stuhr realizuje filmy pro­blemowe, głębokie, zawsze o czymś, co rani, daje do myślenia, nie zostawia obo­jętnym. Tymczasem w teatrze albo sięga po błahostki i ramoty, albo czyta insceni­zowane teksty prościutko i powierzchniowo. Nie czuje języka sceny, nie umie zdecydować się nawet na jedną, jakąkolwiek, pierwszą z brzegu konwencję. Biorąc na warsztat Mrożka, zachowuje się tak, jakby to był wykastrowany Ray Cooney. Ale jego przedsta­wienie nie ma tempa koniecznego do sukcesu farsy. Na każdym kro­ku wyłazi niechlujstwo tej realiza­cji. Prawie wszystkie role są nie­przemyślane, nie poprowadzone do końca.

Kostium, charakteryzacja, gadżet w ręku ma zastąpić psychologię postaci Betty (Agnieszka Wielanowska), Tomasza (Radosław Krzyżowski), Ami Wilkinson (Be­ata Paluch), nawet Ciotki Róży (Anna Polony). Pierwszy kwa­drans Ewy Kaim w roli Wielebnej Bloom jest świetny - po scenie cho­dzi businesswoman i feministka w przebraniu pastora. Wyszczekana, piekielnie inteligentna, ale coś za bardzo przechylona do przodu, jak­by z trudem łapała równowagę. A potem gdzieś się to wszystko roz­pływa, postać blaknie, aktorka nie wie, co grać.

Zgoda - Mrożek nikomu nie po­mógł. Jak zwykle narysował sce­niczny świat paroma kreskami, na skróty, spiesząc się do dialogu, kalamburów i tak ulubionych przez niego pa­radoksów logicznych. Sztuką jest pośród tych kresek zobaczyć to, co u Mrożka nowe i intrygujące. Stuhr tego nie potrafi. Nie widzi świata poza tekstem. A przecież w przypadku wielu scen "Wielebnych" trzeba by poszerzyć tak zwaną obyczajówkę: pokazać, jak spało się Bloomowi na kozetce, a Burton w jej pokoju. Czy za­snęli zaraz? Czy podsłuchiwali się nawza­jem? Może już wtedy coś ich do siebie cią­gnęło? Bohaterowie "Wielebnych" muszą być silnie zbudowani poza sztuką, poza tekstem, choć z niego są zrodzeni. Tym­czasem w spektaklu Stuhra z ust aktorów wydobywają się komiksowe dymki, posta­ci chodzą w klatce didaskaliów, skrępo­wani rytmem ripost, jakby mówili nie przaśną od dowcipów prozę, a grecki heksametr.

Gmatwając akcję w drugim akcie Mro­żek mnoży finały i cudowne ocalenia, te­stuje komediowe rozwiązania i pali je na panewce. Wszystkie pomysły są z preme­dytacją sztuczne, to klisze ściągnięte ze­wsząd. Nawet miłość, która wyskakuje u Mrożka jak diabeł z pudełka, bo wielebny Bloom i wielebna Burton są młodzi i pięk­ni i dobrze by było, żeby zostali razem na zawsze, wydaje się tu bardzo podejrzana. Finał sztuki jest tak napisany, że mógłby być parodią dramatów w manierze nowych brutalistów, gdyby w Starym wiedziano, co to takiego. Ciepły humorek Stuhra nie jest kompa­tybilny ze zgryźliwym dowcipem Mroż­ka. Mrożek jest do szpiku inteligencki, Stuhr z ducha i przekonania mieszczański. To nigdy razem nie zagra. W gmachu przy Jagiellońskiej pod koniec czerwca na premierze "Wielebnych" spotkały się dwa Stare Teatry: Sławomira Mrożka i Jerze­go Koeniga. Różnica jest może niewiel­ka, ale znacząca. Teatr Mrożka kokietuje swą staroświeckością, Teatr Koeniga nie­stety naprawdę do reszty zdziadział.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji