Artykuły

Strawiński w dwóch odsłonach

"Wieczór Strawińskiego - Król Edyp/ Święto wiosny" w choreogr. Jacka Przybyłowicza i Paula Juliusa w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Katarzyna Gardzina-Kubała w serwisie Teatr dla Was.

Do Teatru Wielkiego w Poznaniu jechałam jak zwykle na balet. Każda nowa interpretacja i inscenizacja "Święta wiosny" przyciąga jak magnes. Zmierzenie się i z zabójczo trudną rytmicznie, i emocjonalnie muzyką oraz z legendą otaczającą to akurat dzieło, jest dla choreografów wyzwaniem, celem, lub (rzadziej) postrachem. Każda nowa próba zinterpretowania Święta wiosny budzi w widzu wielkie oczekiwania - ten balet powinien elektryzować, jesteśmy przekonani, że nie pozostawi nas obojętnymi, podobnie jak podczas prapremiery, kiedy to widownia podzieliła się na obozy przeciwników (większy) i zwolenników (mniej liczny) dzieła i doszło do rękoczynów. Tymczasem po wyjściu z poznańskiej premiery Wieczoru Strawińskiego, w którym słynny balet połączono z operą-oratorium "Król Edyp", pamiętałam głównie ten drugi, a chronologicznie pierwszy element wieczoru - operę.

"Oedipus Rex" ("Król Edyp") z łacińskim librettem z trudem mieści się w "szufladkach" gatunkowych. Pół opera, pół oratorium, bardzo statyczny w akcji, a dramatyczny w treści, z wprowadzoną, bardzo ważną postacią narratora streszczającego każdą scenę przed jej pokazaniem na scenie - dzieło zadziwiająco jednorodne. Spaja je surowa, monumentalna muzyka Strawińskiego, przenikająca słuchacza do kości. "Król Edyp" to tragedia grecka żywcem wcielona do świata opery - kojarzy się z monumentalnymi ruinami Myken, czystością i surowością wielkich posągów. Coś z tych skojarzeń pojawiło się w poznańskiej inscenizacji w reżyserii Jacka Przybyłowicza. Surowość szarych schodów przywodzących na myśl widownię teatru greckiego łagodzi pojawiająca się od czasu do czasu przesłona z "frędzli", zza której wyłaniają się postaci lub chór. Sceny oddzielane są od siebie czasem poprzez opadnięcie surowej czarnej kurtyny, a trony Edypa i Jokasty, na których bohaterowie przemieszczają się (!) po scenie, wyglądają jak wykute z jednego bloku kamienia. Rozegranie całej akcji - nie akcji sprawia wrażenie prostego i bogatego jednocześnie, bez uszczerbku dla siły przekazu. Jest przewodni motyw ksiąg rozłożonych na stopniach amfiteatru w tle, podawanych z rąk do rąk, układanych w stosy, przewracanych. W nich zawiera się historia Edypa, naznaczona przekleństwem i fatalnością. Opero-oratorium stało się w tej inscenizacji opero-oratorio-baletem, bo głównym bohaterom niemal bez przerwy towarzyszy ósemka tancerzy-narratorów, którzy poza spełnianiem funkcji przenoszenia rekwizytów i przemieszczania jeżdżących tronów są także "niemymi mówcami" komentującymi gestami i tańcem przebieg opowieści. Może największe zastrzeżenia miałam do pierwszej sekwencji, na samym początku opery, gdy pojawił się taniec solistów w parach dziwnie nie licujący z poważnym, statycznym, ciężkim wprowadzeniem w historię króla Teb. Potem taniec i ruch idealnie wplotły się w strukturę spektaklu i zlały w jedno, dopełniając i opowieść, i przestrzeń gry. Kilka rozwiązań reżyserskich podobało mi się niezmiernie, dobrze posłużył inscenizacji podest-most między sceną a widownią umieszczony przy jednej z kulis, świetne było też wyjście zbolałego, wypędzonego, oślepionego Edypa. Zastrzeżenia miałam tylko (podobnie, jak kilka innych osób, z którymi dzieliłam się wrażeniami) do sposobu oślepienia się króla - wydało mi się zbyt dosadne, a może jakieś takienie na miejscu, ale nie zdradzę szczegółów, niech każdy w miarę możliwości zobaczy sam. Wykonanie było bardzo udane! Orkiestrę świetnie poprowadził Gabriel Chmura, nadając brzmieniu odpowiedni ciężar i emocjonalność, znakomicie śpiewał (jak zwykle zresztą) chór opery poznańskiej. Klasą sam dla siebie był Jacek Laszczkowski w tenorowej, ale bardzo mocnej, choć wysoko napisanej partii Króla Edypa. Nie wiadomo, czy bardziej podziwiać silę wyrazu aktorskiego, czy wokalnego - zresztą w tym wypadku absolutnie nie można tych dwu jakości rozdzielać. Podobała mi się także Agnieszka Zwierko jako dumna Jokasta i Posłaniec - Jaromir Trafankowski. Szlachetnym, dramatycznym narratorem był Aleksander Machalica, który przypomniał słuchaczom, czym może być doskonale podawane SŁOWO.

Nie znałam wcześniej choreografa Paula Juliusa, ani żadnej jego choreografii, stąd nie wiedziałam, czego mam się spodziewać po jego interpretacji "Święta wiosny". Biografię ma imponującą - wspaniałe zespoły, nagrody, itd. Chyba jednak spodziewałam się (podświadomie) czegoś zupełnie innego Z tym Świętem mam spory kłopot, bo nie potrafię zbyt wiele jego obrazów przywołać z pamięci. To nie jest zła choreografia, to nie jest zły balet, tylko - mało angażujący, mało poruszający, mało oryginalny. Widywało się najróżniejsze interpretacje dzieła Strawińskiego i Niżyńskiego. Jak napisała w teście do programu Anna Królica - Wymianie mogą ulec wszystkie elementy: scenografia, choreografia, a nawet muzyka, chociaż z nią najściślej związany jest ten balet. Także libretto, nawet przy pozostawieniu tytułu bez zmian nie jest zobowiązujące: podkreśleniu może podlegać motyw ofiary, wiosny, brutalności, erotyki, społeczności lub jednostki, relacji damsko-męskich, może być to także balet abstrakcyjny. W interpretacji Paula Juliusa trudno było się dopatrzyć jednak jednego motywu przewodniego. Widać, że choreograf chce, aby balet był o "czymś", nie wiadomo jednak było, jakie relacje zachodzą między uczestnikami tańca (spotkania?, rytuału?) W finale jest wprawdzie zupełnie osobny (tak wyrazowo, jak i pod względem użytego języka tańca) taniec Ofiarowanej, ale wszystkie poprzedzające go sceny nie bardzo się z nim łączą, ani do niego nie przygotowują. Neoklasyczny taniec - zwłaszcza żeńskiej części zespołu - z mocno balanchinowskim upozowaniem głów, rąk i korpusów, dziwnie nie licował z dźwiękami muzyki Strawińskiego. Całość zresztą wydawała mi się jakoś mało przemyślana. Przez cały czas na scenie stoją ustawione w krąg błękitne lampy-klosze, wyznaczające okrągłą przestrzeń tańca (na końcu okazuje się, że klosze tych lamp wypełnia woda, która ma do odegrania swoją rolę w balecie, stąd rozumiem, czemu musiały być ustawione od początku na scenie). Przestrzeń mamy zatem okrągłą, ale taniec często tyleż rozgrywa się po okręgu i w okręgu, jak i w liniach. To powoduje rozdźwięk i zaciera czystość linii. Żeby nie tylko ganić, muszę przyznać, że parę scen było pięknych wizualnie i przyjemnie się je oglądało, szczególnie obraz, gdy dziewczęta pojawiają się każda w swoim punkcie świetlnym i wykonują przypisaną sobie choreografię. Świetne było też zakończenie pierwszego aktu, gdzie kulminacją był krótki, popisowy taniec solowy jednego z mężczyzn obsypanego z "nieba" wirującym w powietrzu pyłem. Jednak na dobrą sprawę uwagę przykuwał tylko finał - nareszcie zjednoczony z muzyką, pierwotny w wyrazie taniec Ofiarowanej (Shino Sakurado) i jej wyniesienie w górę wraz z ostatnim akordem. Dzięki tym ostatnim sekundom balet ostatecznie zdobył poklask u publiczności i tancerze długo musieli wychodzić do ukłonów.

Na zdjęciu: "Król Edyp"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji