Artykuły

Szaman Warlikowskiego

Czy Paweł Mykietyn stał się zakładnikiem teatru Warlikowskiego, czy może jednak odwrotnie? Może to obrazoburczy język inscenizacji najwybitniejszego z "ojcobójców" jest właśnie z ducha muzyki Mykietyna i coraz bardziej się wikła w labirynt Mykietynowskich poszukiwań tożsamości? - pisze Dorota Kozińska w Teatrze.

Jestem krytykiem muzycznym. Nie mogę więc umyć rąk od analizy, a być może i oceny tego, co stało się z twórczością Pawła Mykietyna w ostatnich kilkunastu latach. Nie mogę się zachować jak Poncjusz Piłat - któremu Mykietyn powierzył tak doniosłą rolę w swojej "Pasji według św. Marka "- pozostawiając pytanie o prawdę komuś zupełnie innemu. Muszę jednak spytać: "A cóż to jest prawda?", bo coraz częściej odnoszę wrażenie, że prawdę o własnej muzyce próbuje ukryć sam kompozytor, my zaś błądzimy w gąszczu domysłów. Andrzej Chłopecki pisał w 2011 roku na łamach internetowego "Dwutygodnika", że Mykietyn "wciąż kluczy w ogrodzie wyobraźni o rozwidlających się ścieżkach, a raczej puszczy niż ogrodzie, nie mogąc się zdecydować, czy zbierać grzyby, czy jagody, czy strzelać do dzików". Zdaniem wielu krytyków i muzykologów czterdziestoletni twórca w tej puszczy się zgubił.

Porzucił dawną przekorę i złośliwe poczucie humoru. Odszedł od przewrotnej gry konwencją, doprowadzonej - zdawałoby się - na szczyty przez Pawła Szymańskiego, którego muzyka była jednym z najmocniejszych punktów odniesienia w młodzieńczym dorobku Mykietyna. Dał się uwikłać w kontekst - albo ze względów koniunkturalnych, albo ze zwykłej bezradności. Ci wszyscy, którzy namaścili go olejem geniuszu, okrzyknęli następcą tytanów, wieszczem na miarę naszych czasów, poczuli się nagle zdradzeni. Mykietyn odszedł od muzyki autonomicznej. Stanął na skraju obrzydłej muzyki programowej. Zaczął epatować dosłownością. W "III Symfonii "wystrzelił korkiem z szampana na początek polskiej prezydencji w UE. W Vivo XXX próbował oddać dramatyzm stanu wojennego odgłosami poszukiwań zagłuszanej stacji radiowej. W Pasję wkomponował fragmenty znacznie wcześniejszej oprawy do "Elektry" w Dramatycznym. Stał się zakładnikiem teatru Warlikowskiego - orzekli rozczarowani krytycy muzyczni. Porzucił dziedzictwo Lutosławskiego i Szymańskiego. Ech, szkoda

Czy szkoda rzeczywiście? I czy diagnoza jest słuszna? Czy nam, przerafinowanym snobom z polskiego światka muzyki współczesnej, wypada orzekać, cóż to jest prawdą w twórczości Mykietyna, skoro jego utwory nadal drażnią, wciąż bolą i uwierają, są ciągle rozpoznawalne w natłoku "autentycznych kopii" dzieł francuskiego spektralizmu, epigonów szkoły darmstadzkiej, piewców "nowej złożoności"? Co jednak najistotniejsze: czy aby na pewno Mykietyn stał się zakładnikiem teatru Warlikowskiego, czy może jednak odwrotnie? A gdyby tak założyć, że obrazoburczy język inscenizacji najwybitniejszego z "ojcobójców" jest właśnie z ducha muzyki Mykietyna i coraz bardziej się wikła w labirynt Mykietynowskich poszukiwań tożsamości?

Po raz pierwszy naszła mnie taka refleksja w 2008 roku, kiedy we Wrocławiu odbyło się prawykonanie "Pasji" - utworu, który pierwotnie miał być skomponowaną "po bożemu" formą wokalno-instrumentalną, skończył zaś pod postacią postdramatycznego teatru muzycznego, z quasi-filmową narracją wsteczną, z żonglerką anachronizmami, która miała podkreślić uniwersalność opowiadanej historii, z dramatyczną w pełni - jakkolwiek "położoną" przez Macieja Stuhra - rolą Poncjusza Piłata. Wtedy właśnie dotarły do mnie dalekie, zapamiętane jak przez mgłę powidoki chórów z "Elektry", oniryczne motywy z "Dybuka", przyczajone jak bestie w klatce gitarowe riffy z "Madame de Sade". Zaczęłam się zastanawiać, kiedy zarysowało się owo znamienne "pęknięcie" w rzekomo autonomicznej twórczości Mykietyna. Cofnęłam się pamięcią do "Sonetów" Shakespeare'a z 2000 roku, w których kompozytor "grał" nie tylko środkami teatralnymi - choćby użyciem męskiego sopranu jako znaku niejednoznaczności płciowej poety - ale też obrazem, wikłając się w dwie inscenizacje tego, bądź co bądź, cyklu pieśni. Przypomniałam sobie jego pierwszą i jak dotąd jedyną operę, "Ignoranta i szaleńca" do libretta Warlikowskiego na motywach sztuki Thomasa Bernharda (2001), która w założeniu miała być zarazem "realistycznym teatrem dramatycznym". Chłopecki uznał "Ignoranta" za nieudaną operę, ale za to "wyśmienity teatr dramatyczny ze świetną oprawą muzyczną". Zupełnie się z nim nie zgadzam. To nie reżyser zdominował kompozytora - to raczej Warlikowskiemu teatr wymknął się spod kontroli, rozsiadł się w przestrzeni akustycznej Mykietyna i zadomowił w niej równie skutecznie, jak w surowych dekoracjach Małgorzaty Szczęśniak. Nie ma teatru Warlikowskiego. Jest teatr ich trojga, przy czym są przedstawienia - na przykład "Anioły w Ameryce" - po których najpierw trzeba wydobyć z pamięci Mykietynowski motyw muzyczny, żeby pod powiekami pojawił się obraz, a w wyobraźni zabrzmiały słowa Kushnera.

Bo w przeciwieństwie choćby do Stanisława Radwana, który "dopowiadał" koncepcje Jerzego Grzegorzewskiego, Mykietyn współtworzy pomysły Warlikowskiego. A może raczej spowija ten teatr w osobliwą aurę dźwiękową, która odwołuje się wprost do naszych emocji, ingeruje w procesy myślowe, przestawia nas na pierwotny, podkorowy system przetwarzania informacji. Sam kompozytor zastrzega, że muzyka teatralna nie może być równie intensywna i gęsta jak utwór autonomiczny. Że zaburzyłoby to czystość przekazu dramatycznego, zmusiło aktora do nierównej walki z materiałem dźwiękowym. Tymczasem muzyka Mykietyna do przedstawień Warlikowskiego - aczkolwiek istotnie "rzadsza" pod względem brzmieniowym i fakturalnym - bywa w istocie intensywniejsza niż tekst, niż gest teatralny, z którymi dopiero wspólnie, przez wzajemne dopełnianie, tworzy sugestywny, nieledwie szamański rytuał. Ci, którzy dadzą się uwieść i "wyjdą z ciała", zostaną zdeklarowanymi wielbicielami teatru Warlikowskiego. Ci, którzy postanowią kurczowo trzymać się rozumu, zareagują odruchem buntu. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że bezpośrednim sprawcą tej ekstatycznej więzi jest zawsze Paweł Mykietyn.

Nie potrzeba szczególnej wrażliwości muzycznej, by "Poskromienie złośnicy" skojarzyć już na zawsze z klezmerskim, nostalgicznym "gadaniem" dwóch saksofonów z dwoma akordeonami. Żeby "Hamlet" w interpretacji Jacka Poniedziałka zapadł nam w pamięć za sprawą śpiewanej łamanym falsetem "pioseneczki", która była przecież tylko wprawką do olśniewających Sonetów Shakespeare'a. Żeby zapowiedź szaleństwa Ofelii w ujęciu Magdaleny Cieleckiej zrosła się na zawsze ze skargą panny, co wianek straciła. Wystarczy gotowość podjęcia podróży ze świata namacalnego w świat teatralnej ułudy. A w tej podróży przewodnikiem jest nieodmiennie Mykietyn: kompozytor-szaman, postać równie dwuznaczna jak w kulturze Ewenków. Z jednej strony darzona ogromnym szacunkiem, z drugiej - groźna, nieobliczalna, a co za tym idzie, spychana na margines społeczności. W tym konkretnym przypadku: świata "dostojnej" muzyki współczesnej. Inna rzecz, że muzyka Mykietyna na tyle się zrosła z teatrem, by w oderwaniu od wizji scenicznej Warlikowskiego sprawiać wrażenie pustej, pękniętej, jakby nie do końca potrzebnej. A pomyślał ktoś kiedyś, żeby zarejestrować "Dybuka" albo "Kruma" na DVD, wymiksowując z nich oprawę muzyczną? Ciekawe, jak bardzo zdałby się wówczas pusty, pęknięty i niepotrzebny sam teatr Warlikowskiego.

Wydana niedawno płyta z muzyką Pawła Mykietyna do przedstawień Krzysztofa Warlikowskiego rozpoczyna się legendarną już melodią z "Aniołów w Ameryce", która towarzyszy "antarktycznej" wizji Harper po zażyciu valium. Kompozytor zagrał ją z towarzyszeniem syntezatora, na chińskim oboju guan, który ma tę osobliwą właściwość, że na początku i końcu każdej frazy - bez względu na jej przebieg - pojawia się zawsze ten sam, niski i niepokojący, odrobinę bekliwy dźwięk. Mykietyn kupił ten instrument przypadkiem, na targu w Szanghaju, ponoć za równowartość siedemnastu groszy. Chińczycy powiadają, że trudno grać na guan; żeby opanować harmonijkę ustną sheng, wystarczy sto dni intensywnych ćwiczeń, natomiast jako taka biegłość w grze na tym instrumencie wymaga tysiąca dni wprawek. Melodyjka jest wprawdzie dość prosta, nic jednak nie wskazuje, żeby Mykietyn miał jakikolwiek kłopot z opanowaniem chińskiego oboju. Może to nam brakuje tysiąca dni, by wreszcie zrozumieć, że jeśli ktokolwiek się zgubił w gęstym ogrodzie wyobraźni, z pewnością nie był to Paweł Mykietyn?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji