Artykuły

Moje łódzkie miejsce na Ziemi

- Zawsze miałam w sobie wielką, muzyczną pasję. Zaczęłam chodzić do szkoły tańca pani Mieczyńskiej. Podobno byłam bardzo zdolna. Chciano, bym zaczęła prawdziwą naukę tańca w Warszawie. Ale na ten wyjazd nie pozwoliła moja mamusia. Stwierdziła, że woli widzieć córkę w grobie niż na scenie! I tak skończyłam z tańcem - opowiada DELFINA AMBROZIAK, solistka Teatru Wielkiego w Łodzi.

Urodziła się Pani w Równem, na Wołyniu. Jak to się stało, że trafiła do Łodzi?

- To bardzo długa historia, dlatego opowiem ją w skrócie. Mój tata był żołnierzem Armii Krajowej. Został wysłany do Głowna, koło Łodzi. Pojechaliśmy z nim. Ale tam został aresztowany przez Niemców i w 1944 roku zamordowany na Pawiaku. Byłam wtedy małym dzieckiem. Po wyzwoleniu, brat taty został wiceministrem w ministerstwie komunikacji. A, że Łódź pełniła wtedy funkcję stolicy Polski, to zamieszkał w tym mieście. Kiedy stryjek wyprowadzał się do Warszawy, to sprowadził tu moją mamą i trójkę dzieci. Mieszkam więc w Łodzi od 1945 roku.

Była Pani dziewczynką, gdy zamieszkała w Łodzi...

- Tak, miałam kilka lat. Ale Łódź robiła na mnie wielkie wrażenie. Tym bardziej, że przyjechałam do niej z Głowna, małego miasteczka. Łódź była dla mnie wielkim objawieniem. Zamieszkaliśmy w kamienicy, przy alei Kościuszki 9. Dziś w tym miejscu jest poczta. Od razu trafiłam do serca Łodzi. I już pierwszego dnia pojechałam z rodzeństwem do ogrodu zoologicznego. Dostaliśmy za to wielką burę od mamy. Bo na wycieczkę do zoo wybraliśmy się bez jej zgody.

Jakie było Pani łódzkie dzieciństwo?

- Bardzo trudne. Mama sama nas wychowywała. Mieszkała z nami jeszcze niania, która przyjechała z nami z Głowna. Mama robiła co mogła, by utrzymać rodzinę. Niania jej pomagała. Tak zaczęła się moja przygoda z Łodzią, która trwa do dziś.

A przygoda z muzyką?

- Zawsze miałam w sobie wielką, muzyczną pasję. Zaczęłam chodzić do szkoły tańca pani Mieczyńskiej. Podobno byłam bardzo zdolna. Chciano, bym zaczęła prawdziwą naukę tańca w Warszawie. Ale na ten wyjazd nie pozwoliła moja mamusia. Stwierdziła, że woli widzieć córkę w grobie niż na scenie! I tak skończyłam z tańcem. Zaczęłam trenować koszykówkę. Przez kilka lat grałam w ligowej drużynie Łódzkiego Klubu Sportowego. Naszym trenerem był słynny "Ziuna", czyli Józef Żyliński. "Ziuna" żyje, choć jest po dziewięćdziesiątce. Niedawno zmarła jego żona, która była kapitanem naszej drużyny. Ciągle utrzymuję kontakt z dziewczynami z zespołu, jesteśmy bardzo zaprzyjaźnione. Dalej o sobie mówimy dziewczynki. Przez pięć minut rozmawiamy o swoich chorobach, a potem już cieszymy się sobą. To wielkie zwycięstwo naszego ducha. W zespole ŁKS grałam jeszcze pod panieńskim nazwiskiem Kowalówna.

Wróćmy do muzyki. Kiedy zaczęła Pani śpiewać?

- Nie wiedziałam co wybrać: sport czy śpiewanie. Trener Żyliński krzyczał, że powinnam grać w koszykówkę, ale ja wymyśliłam jakieś śpiewanie. Jednak to śpiewanie pochłonęło mnie całkowicie. Usłyszał mnie profesor Grzegorz Orłów. Trafiłam do niego dzięki jego studentowi, Pawłowi Wojtczakowi. Pracowałam i razem z koleżankami śpiewałam w tercecie, który prowadził właśnie Paweł. Po tym, jak usłyszał mnie profesor Orłów, zaczęłam studia w wówczas Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej.

Studia w PWSM były fajnym czasem?

- Wspaniałym! Studiowałam i pracowałam w księgowości Łódzkich Zakładów Graficznych. Potem przeniosłam się na Politechnikę Łódzką. Pracowałam w Zakładzie Wytrzymałości Materiału. Tam miałam raj. Pracowałam z ludźmi na poziomie, którzy bardzo sekundowali mojej karierze. Mam dla nich wielką wdzięczność.

Pamięta Pani swój debiut w Teatrze Wielkim?

- Było to w maju 1962 roku. Od razu wystąpiłam w głównej roli. Zagrałam tytułową "Lakme" w operze Leo Delibesa. A jeszcze chwilę wcześniej urodziłam syna Jacka. Wyszłam za mąż za Rajmunda Ambroziaka i przyjęłam jego nazwisko. Nie noszę nazwiska mojego drugiego, obecnego męża, Stanisława Kopackiego. Po tym debiucie w Łodzi zdobyłam pierwsze miejsce na konkursie śpiewaczym w Monachium. Otrzymałam po nim propozycje z całego świata. Postanowiłam jednak zostać w Łodzi. Syn miał dwa lata... Dziś trudno się zastanawiać nad tym, czy dobrze zrobiłam. W Łodzi przeżyłam wiele bardzo dobrych rzeczy. Nie mogę żałować. Przecież śpiewałam na wielu scenach świata. Muzykę operową, oratoryjną, śpiewałam utwory Krzysztofa Pendereckiego, Wojciecha Kilara, Mikołaja Góreckiego.

Ma Pani w Łodzi wiele swoich ulubionych, sprawdzonych miejsc?

- Będzie to przede wszystkim Teatr Wielki. Byłam zawsze osobą tak zapracowaną, że nie brałam nigdy udziału w życiu społecznym, politycznym. Nie wiem co to "Honoratka", spotkania młodzieży. Teatr była dla mnie całym światem. Bardzo lubię też Filharmonię Łódzką. Teraz już drugi rok nie pracuję. A przecież wiele lat wykładałam w Akademii Muzycznej. I dopiero teraz mam czas, by rozejrzeć się po Łodzi. Dopiero kilka dni temu pierwszy raz odwiedziłam Port Łódź. A w Manufakturze byłam może ze cztery razy. Jestem zachwycona ulicą Piotrkowską. Ale dopiero kilka lat temu zauważyłam jaką piękną mamy w mieście secesję. Lubię też odwiedzać Muzeum Miasta Łodzi, które mieści się w pięknym Pałacu Poznańskiego.

Łódź pozostała Pani miejscem na Ziemi. Co w naszym mieście można polubić, pokochać?

- W Łodzi urodził się mój syn, który teraz mieszka w Bostonie. Poza tym jestem osobą, która ogromnie przywiązuje się do miejsca, przyjaciół. Tu też spotkałam drugą miłość mojego życia, Stanisława Kopackiego, znakomitego śpiewaka. Już ponad czterdzieści lat jesteśmy po ślubie. W Łodzi uwiliśmy sobie gniazdko, mamy domek w Grotnikach. W Łodzi zostało moje serce, tu znajduje się grób mojej mamy. Łódź jest moim miejscem na ziemi i tak już zostanie. Cieszę się, że to miasto się rozwija, ma wiele nowych planów!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji