Dwie Kartoteki
"Kartoteka" Różewicza jest sztuką bogatą. Dopuszcza wiele interpretacji, liczne sposoby rozumienia. Myślę, że nie tylko o to chodzi, że występujący tutaj Bohater traci swą oryginalność i tożsamość, gubi nazwisko, wiek, a nawet - własne swe imię. Dekompozycja postaci głównej nie jest wyłączną cechą tej sztuki. Od lat, od prapremiery, bronię poglądu - że autor "Kartoteki" odnalazł nowe typy konfliktu dramatycznego, które nazywam "spiętrzeniem czasu". Przeszłość działa tu z równym żarem, jak chwila obecna - i przyszłość. Człowiek dokonywa rozrachunku z własnymi kompromitacjami i złudzeniami. Ale i - z potrzebą znalezienia nowych wartości.
Czy realizator "Kartoteki" winien ją kształtować na prawach snu? Może - ale nie musi. Wydaje mi się, że wszystko stanie się ciekawsze, gdy się rozegra na jawie, z pełnym udziałem świadomości. Nawet i sny można oglądać w świetle przebudzeń.
Tadeusz Minc reżyserując "Kartotekę" we wrocławskim Teatrze Polskim (spektakl ten zobaczyliśmy gościnnie w Warszawie) optował - na rzecz snu. Podkreśla to na wstępie, gdy się rozlega głośne chrapanie. Światło, które cię zapala i gaśnie, w tempie przyspieszonym, sugeruje nawet, że może tu chodzić o sny powracające, uporczywe. Ale rozwiązanie takie wymaga konsekwencji. A więc i redukcji. Poetyka snu nie znosi domieszek. Niestety, reżyser spektaklu wrocławskiego nie rezygnuje z żadnego pomysłu. Ani z patosu i emfazy; ani ze "zgrywy". Farsowość wielu scen wrocławskiego spektaklu nie jest zgodna z własnymi założeniami reżysera.
"Nie ma poezji w człowieku zimnym - i nie ma poezji w człowieku gorącym - w letnim - w letnim może być - rozwijać się - sączy się z pęknięcia - ze skazy" - pisał Różewicz. Jeśli przyjmiemy, że bohater "Kartoteki" jest człowiekiem "letnim", poezja może i powinna tętnić w całej sztuce. Wyczuwało się ją na prapremierze, w grze Józefa Pary. A także w niedawnym spektaklu, inscenizowanym przez Kazimierza Brauna w Sofii.
Nie mogłem poezji odnaleźć w tym, co zademonstrował Tadeusz Minc.
Pewien przykład może tu być pomocny. Program spektaklu przytacza wiersz Różewicza "Drzewo", oparty na antytezie dawnych poetów (sprzed dziejowego kataklizmu) - i współczesnych. Wiersz ten działa wymową prostego a sugestywnego i tragicznego obrazu. W spektaklu wrocławskim uczyniono zeń piosenkę, wracającą jak refren, z natarczywością antypoetycką. Mimo woli sobie myślimy, że autora "Drzewa" wciągnięto tu w szeregi właśnie dawnych poetów.
Wszystko to wyrządza krzywdę reżyserowi, którego znamy z wielu poprzednich prac, ambitnych i celnych. A także scenografowi Andrzejowi Sadowskiemu, którego stać na wiele więcej, niż pokazano w spektaklu (manekiny na sali niczemu nie służą; umieszczony na scenie, działa tylko w jednym momencie; podniesionych w górę ramion). Krzywda spotkała i aktorów, którzy padli ofiarą nietrafnej obsady, lub znaleźli się w sytuacjach, uniemożliwiających im wydobycie własnych talentów. Co do autora sztuki...
Borges wspomniał niedawno, że przed 40 laty był nie znany we własnym kraju. Pewnego dnia kolega w bibliotece, gdzie pracował, powiedział, że przeczytał o utworach tłumaczonych na obce języki, a podpisywanych przez kogoś o identycznym imieniu i nazwisku. "Ciekawy zbieg okoliczności" - zauważył, nie zdając sobie sprawy z istoty sytuacji. Po latach, wspominając owo zdarzenie, słynny autor napisał utwór "Borges i ja", oparty na dualizmie: własnej osobowości i fałszywych o niej pojęć.
Czy istnieje "dwóch Różewiczów"? I czy nie powinniśmy bronić pierwszego? Prawdziwego? Czy nie muszą tego robić krytycy? A przede wszystkim-- widzowie?