Artykuły

Dwaj ludzie z wizją

Perfekcjoniści, samotnicy. Polak i Litwin. Razem przygotowali w Operze Narodowej w Warszawie najbardziej oczekiwaną premierę operową ostatnich 20 lat. Paweł Szymański skomponował muzykę do "Qudsji Zaher", Eimuntas Nekrośius przeniósł ją na scenę - Jacek Tomczuk w Newsweeku Polska.

"Zamykam mą księgę/ Bez żalu to czynie/ W pierwszym jej tomie/ Gdy byłam Astrid/ Niczego prócz bólu nie doświadczyłam/ Drugi tom na równi z pierwszym jest żałosny/ Wyrzuć z pamięci mój los, Nauczycielu/ Nie warto/ Nie warto zaśmiecać historii" - to ostatnie słowa Olgi Pasiecznik jako Oudsji Zaher, młodej Afganki, która rzuciła się ze statku do morza. Po nich zaczyna się powolne wyriemnianie świateł, odgłosy sztormu stają się coraz głośniejsze, w końcu zagłuszają orkiestrę. Kilkudziesięcioosobowy chór dziecięcy nieruchomieje na drewnianych falach, ponad nimi przepływa statek widmo, niczym z "Amarcordu" Felliniego.

Kiedy kurtyna się zasuwa i kończy próba generalna "Oudsji Zaher", słychać gwar. Eimuntas NekroSius ma w zeszycie już całą kartkę poprawek, które trzeba wprowadzić przed sobotnią premierą. Najpierw rozmawia z tłumaczką, ta przekazuje je dwójce asystentów, ci przez mikrofon proszą statystów ponownie na scenę. Paweł Szymański już jest przy dyrygencie, potem omawia z autorem libretta to, co zobaczył. W tekście stoi wyraźnie: w finale "wszędzie jest woda - nie sposób wyjść z teatru suchą nogą". Ale na scenie, choć akcja opery rozgrywa się raz na dnie morza, raz na jego powierzchni, nie pojawia się ani kropla wody. litewski reżyser to mistrz prostej metafory, umowności, czytelnego znaku.

- Pierwszy raz pracuję z autorami opery, którzy żyją, i jest to fascynujące doświadczenie - mówi Nekrosius. - Zrobiłem już wiele oper i podział obowiązków zawsze był taki sam: dyrygent sobie, śpiewacy sobie, ja jako reżyser sobie. Tu mam okazję porozmawiać z kompozytorem, ale unikamy omawiania szczegółów inscenizacji. Są ciekawsze tematy.

Szymański: - On ma wizję, moc, wie, co robi. Ufam mu.

Co nie znaczy, że obywa siębez starć. Podczas poprzedniej próby wszyscy spotykali się na scenie. Chwilę wcześniej Oudsja Zaher niemal została ukamienowana. - Za cicho rzucaliście, w ogóle nie słychać, że to kamienie - Litwin miał pretensje do statystów.

- A w ogóle to muzyka chyba była za głośna.

- Nie, nie, nie - ripostował Szymański. - Właśnie bardzo dobra. Ma być głośno.

Propozycja w McDonaldzie

Na prawykonanie opery "Qudsji Zaher" trzeba było czekać siedem lat, tyle czasu upłynęło od momentu, gdy Paweł Szymański postawił ostatnią nutę w partyturze. Historia zaczęła się jednak wcześniej. W 1999 roku Waldemar Dąbrowski, ówczesny (i obecny) dyrektor Opery Narodowej, zaproponował kompozytorowi napisanie utworu na scenę. Ten o libretto poprosił Macieja Drygasa, dokumentalistę, twórcę takich filmów, jak "Usłyszcie mój krzyk" czy "Stan nieważkości".

- Zawsze wydawało mi się, że autorem libretta musi być wrażliwy poeta. A ja w życiu nie napisałem wiersza. Przyjąłem propozycję i zastanawiałem się, co mogę wnieść do opery jako człowiek prozy, dokumentu - mówi Drygas. - Badałem wówczas pogranicze polsko-niemieckie, przez które próbowały przedostać się tysiące nielegalnych emigrantów ze Wschodu do wymarzonego lepszego świata. Kiedyś byłem świadkiem rutynowego przesłuchania zatrzymanych afgańskich uchodźców. Pogranicznicy próbowali dowiedzieć się od kobiety, jak wyglądała droga, kim byli przewodnicy. Pozwolono mi zadać jedno pytanie. "Od czego pani ucieka?" - zapytałem. Wtedy ona emocjonalnie pękła, zaczęła płakać. Opowiadała, jakie miała trudne życie, jak myślała o popełnieniu samobójstwa z trójką swoich dzieci. To był czas, kiedy biedastatki z nielegalnymi uciekinierami błąkały się po europejskich morzach, bo nikt nie chciał ich wpuścić do portu. Pomyślałem, że to niezły pretekst, by z tego świata realnego, dotykalnego zejść potem pod wodę, zmierzyć się z czymś, co już nieuchwytne: historią, pamięcią, śmiercią.

Kobieta nazywała się Qudsja Zaher.

Opera rozpoczyna się samobójczym skokiem tytułowej bohaterki w morską toń, w której kryje się świat umarłych. Tam Qudsja odkrywa, że jej poprzednim wcieleniem sprzed tysiąca lat była nordycka uciekinierka Astrid. Obie role Szymański pisał z myślą o znakomitej sopranistce Oldze Pasiecznik. - Z Pawłem znamy się od 15 lat. Kiedyś zadzwonił i spytał, czy możemy spotkać się na chwilę. Gdzieś wyjeżdżałam, więc umówiliśmy się w McDonaldzie, blisko Dworca Centralnego. Tłumy, głośno, my gdzieś w kącie, a Paweł zaczyna opowiadać o jakiejś Afgance, śmierci, zamówieniu na operę, aż wreszcie pyta, czy zgodzę się w niej zaśpiewać. Miałam wrażenie, że cały utwór ma już w głowie, potrzebuje paru miesięcy, by go napisać - wspomina Pasiecznik. Szymański pisał siedem lat.

Wielka opera, wielki inscenizator

Z cenionego, ale niszowego kompozytora stał się gwiazdą. Koncern EMI wydał monograficzne płyty "Works for piano" i "Utwory kameralne". Krystian Lupa zaprosił go do napisania muzyki do spektaklu "Zaratustra" (też ukazała się na CD), a Krzysztof Krauze, wówczas najgorętsze nazwisko rodzimego kina, do filmu "Plac Zbawiciela". Odbył się Festiwal Muzyki Pawła Szymańskiego w Warszawie. Pojawiły się zamówienia państwowe. Instytut Adama Mickiewicza uczcił 10-lecie swojego istnienia zamówieniem utworu właśnie u Szymańskiego. Ten zaproponował koncert fortepianowy z ansamblem ośmiu harf w roli zespołu.

Coraz częściej mówi się, że Szymańskim jest zainteresowany Manfred Eicher, założyciel i szef wytwórni ECM, która wydaje nagrania takich gigantów, jak Arvo Part, Steve Reich, Giya Kancheli. Perspektywa światowej kariery staje się coraz bardziej realna, pytanie tylko, czy Szymański rzeczywiście jest nią zainteresowany. - Komponuje dla zachodnich instytucji, ma tam wykonania, ale do światowej ekstraklasy chyba nie wejdzie. Zapatrzony w barok, jest nie dość radykalny dla zapalonych awangardystów, a jednocześnie wydaje się za nowoczesny dla miłośników tradycji. Poza tym musiałby chcieć. A na tym mu nie zależy - mówi znajomy kompozytora.

- Przed laty Witold Lutosławski polecił Szymańskiego prestiżowemu wydawnictwu Chester Musie, które reprezentowało go na świecie - mówi Tadeusz Wielecki, dyrektor festiwalu Warszawska Jesień. - Ale Paweł długo z nim nie pracował. Jako perfekcjonista wziął sprawy we własne ręce: sam handluje swoimi nutami, sam je wypożycza. Nauczył się prawa autorskiego, nie przeraża go praca księgowego, nie musi płacić nikomu prowizji. Oczywiście nie robi sobie promocji, właściwie raczej jej unika.

Kiedy Szymański komponował kolejne utwory, w Operze Narodowej trwały poszukiwania reżysera "Qudsji Zaher". Wielka opera potrzebowała wielkiego inscenizatora. Padały nazwiska Achima Freyera, Krzysztofa Warlikowskiego, Mariusza Trelińskiego. Najbliżej był Aron Stiehl. Premierę wyznaczoną na czerwiec 2010 roku zablokował kilka tygodni wcześniej sam kompozytor niezadowolony z pomysłów Niemca.

Wymarzonym partnerem był Eimuntas Nekrośius. Drygas z Szymańskim widzieli jego "Makbeta" w 1999 roku w Toruniu. Na kompozytorze szczególne wrażenie zrobiła scena, gdy podczas opowieści Duncana o niespełnionych marzeniach i złorzeczenia Bogu spadał na scenę grad nadrzecznych kamieni. Był jeden kłopot: Litwin nie zna nut, trudno więc mu zaproponować reżyserię, wysyłając tylko partyturę. Pomysł wrócił, kiedy dokonano nagrania utworu i Waldemar Dąbrowski zawiózł je na spotkanie z Nekrośiusem do Moskwy. Po kilku tygodniach przyszła zgoda.

Ciemny Żmudzin i światowiec

Łączy ich wiek (Nekrośius to rocznik 1952, Szymański - 1954), zamiłowanie do perfekcjonizmu, jawna niechęć wobec medialnego i salonowego blichtru, pracowitość oraz izolowanie się od świata i ludzi.

Szymański przez 30 lat pracy udzielił jednego wywiadu. W 1996 roku w magazynie "Studio" mówił: "Gatunkiem, którego do tej pory nie uprawiałem, jest opera czy szerzej teatr muzyczny. Gdybym kiedykolwiek coś takiego miał robić, musiałbym znaleźć klucz, bo pójście po linii tradycyjnie rozumianej opery z postaciami obsadzonymi przez śpiewaków i z orkiestrą akompaniującą z kanału jest dla mnie nie do przyjęcia".

Rzeczywiście "Qudsja Zaher" jest dość niestandardowa: została napisana na orkiestrę symfoniczną, chór mieszany i chłopięcy, dwa głosy solowe i efekty elektroakustyczne. - Moją rolą jest przeprowadzenie publiczności przez bardzo poetycką opowieść, która nie ma ani fabuły, ani anegdoty - mówi dyrygent Wojciech Michniewski, który odpowiada za jej wykonanie. - To opera o przemijaniu, rozsypywaniu się historii, która zanika, ale jest czasami do odtworzenia i próbujemy to uchwycić.

Kiedy podchodzę do Szymańskiego podczas prób, zdecydowanie odmawia i szybko odchodzi. Wiem, że jest zapalonym rowerzystą, ma słabość do fajki, zapewniam, że nie będę go męczył o operę. Potem przeprasza za szorstkość, ale o wywiadzie wciąż nie ma mowy.

Szymański pielęgnuje osobność, również na co dzień. Znajomi mówią, że ma zastrzeżony numer telefonu, domowy odbiera najpierw żona, która dopuszcza bądź odrzuca rozmówców. - W środowisku prowokuje to tyleż żartów, co zazdrości. Każdy z nas chciałby mieć taką pozycję i wewnętrzną bezkompromisowość, aby nie rozdrabniać się, skupić tylko na swojej pracy. Pamiętam, jakie miał kiedyś nagranie na sekretarce: "Nie ma mnie w domu. Zostaw wiadomość nie dłuższą niż pół minuty" - śmieje się Wielecki.

Nekrośius zanim godzi się na rozmowę, i długo patrzy na mnie, jakbym był przeszkodą na drodze. Mięknie, gdy przyznaję, że jeździłem w latach 90. na jego spektakle do Wilna. - Tylko parę pytań, tak? - upewnia się. Odpowiada, jakby mówienie sprawiało mu trudność. Najchętniej jednym słowem, zdaniem, najwyżej dwoma.

Czym różni się praca w operze od pracy w teatrze dramatycznym?

- W operze nie mam miejsca na improwizację podczas prób. Przecież 100 osób nic będzie zastanawiało się ze mną, w którą stronę ma przejść bohaterka. Muszę to wiedzieć wcześniej. Muszę.

Pamięta pan pierwszą wizytę w Warszawie z "Wujaszkiem Wanią" w latach 80.?

- Oczywiście. Na widowni zorganizowana wycieczka żołnierzy. Kiedy nasz aktor odezwał się po rosyjsku, po sali przeszedł potężny gwizd. Obrazili nas.

Kultura polska?

- Kantor, Grotowski, Swinarski, Wajda, Zanussi. My to wszystko na Litwie znaliśmy, obserwowaliśmy waszą kulturę bardziej niż rosyjską. Byliście dla nas punktem odniesienia. Montowaliśmy z drutu anteny, by łapać waszą telewizję, posłuchać radia. Czekaliśmy na każdy numer "Przekroju", "Kobiety i Życia", "Dialogu".

Dlaczego nazywają pana na Litwie ostatnim teatralnym poganinem?

- Nie wiem, może dlatego, że nie chcę poddać się nowościom. Nie używam w swoich spektaklach mediów, przekleństw, nagości. Trzymam się pewnych zasad, może one są nudne, niezbyt efektowne, ale za to moje.

Na Litwie recenzenci piszą, że powtarza się pan, więdnie. A pan powiedział kiedyś, że reżyser jest jak kobieta, ma określony okres płodności. Pana też to dotyczy?

- Ja tak powiedziałem? Czasami brakuje pomysłów, ale nie mnie jednemu. A panu to się nie zdarzyło?

Należą do jednej generacji, choć życiorysy mają całkowicie różne. Nekrośius urodził się w małej wsi na Żmudzi. Lasy jeszcze pamiętały wyłapywanych przez NKWD szaulisów. Ojciec stolarz, matka krawcowa. Krystyna Meissner, niegdyś dyrektorka festiwalu Kontakt w Toruniu, na który regularnie zapraszała spektakle Nekrośiusa i jego wileńskiego teatru Meno Fortas, opowiada: - To typowy Żmudzin: zamknięty, niekontaktowy, ciemny, z wielką wyobraźnią. Strach podejść. Nigdy nie wiadomo, co sobie myśli. Pochodzi z rodziny prostej jak drut i to czuć od razu. Popiół strzepuje paznokciem, papierosa gasi o podeszwę niczym litewski drwal.

Z kolei Szymański dorastał w rodzinie wybitnego fizyka. Gdy Eimuntas w stolarni strugał swroich małych aktorów, Paweł wyjeżdżał ze Stanów Zjednoczonych, gdzie jego ojciec prowadził badania. Tam chodził przez jakiś czas do szkoły podstawowej. Kiedy jeden uczył się reżyserii w Moskwie i słuchał Włodzimierza Wysockiego, drugi jeździł na kursy awangardowej muzyki do niemieckiego Darmstadt i dostał roczne stypendium w Wiedniu. Wierny korzeniom litewski reżyser swój mroczny teatr ulepił z tego, czym nasiąknął jako dziecko na głębokiej prowincji. Nasz kompozytor to wielkomiejski postmodernista, przekonany o wyczerpaniu kultury.

- Doświadczenie Zachodu, a więc normalności, plus to, że był jedynakiem w profesorskiej rodzinie, spowodowało u Pawła rodzaj totalnej niezgody na rzeczywistość PRL - zauważa Tadeusz Wielecki, kolega z liceum muzycznego. - Chodzenie z nim po warszawskich lokalach było utrapieniem. Ciągle zwracał uwagę obsłudze, że coś jest nie tak podane, źle zostaliśmy obsłużeni. W barze mlecznym sprzątaczka wytarła nam stolik szmatą, kiedy jeszcze jedliśmy. Większość z nas machnęłaby na to ręką, a on zrobił awanturę, wezwał kierowniczkę i wpisał się do książki skarg i zażaleń.

Nekrośius też źle się czuł w Wilnie po powrocie z Moskwy, przywiózł stamtąd żonę, Rosjankę, co wówczas było potraktowane niemal jak narodowa zdrada.

A jednak obaj kariery zaczynali w Polsce. Szymański dzięki wykonaniom na Warszawskiej Jesieni w połowie lat 80. Nekrośius dekadę później na toruńskim Kontakcie. - Zrozumiałam, że zachodni

kuratorzy boją się jeździć na wschód dalej niż do Polski. Zapraszałam więc ich i najlepsze spektakle z Rosji, Litwy, Estonii. Tu je oglądali i jechali do Włoch, Anglii, Francji z zeszytami zapisanymi nazwiskami. On jako wielki reżyser i tak by się przebił, ja po prostu mu to nieco ułatwiłam - wspomina Meissner. - Na szczęście sukces nie zmienił go, jest tak samo mrukliwy jak kiedyś. Nie nauczył się żadnego zachodniego języka, wychodzi z założenia, że jak komuś będzie zależało, to do niego dotrze. Nie będzie zużywał swojej energii na naukę włoskiego w tym wieku. Nauczył się już jednego języka, rosyjskiego, i to mu wystarczy - śmieje się Meissner.

Jeden cel, dwie drużyny

Jak przystało na perfekcjonistów, mają ograniczone zaufanie do świata. Każdy zabrał do Opery Narodowej swoją ekipę sprawdzonych ludzi.

Litwin na próbach siedzi najbliżej sceny, Nadeżda Gultiajeva, żona, odpowiadająca za kostiumy, parę rzędów wyżej, jeszcze wyżej Marius Nekrośius, syn - autor scenografii i Audrius Jankauskas, który odpowiada za światło. Firma niemal rodzinna, razem robią każdy spektakl od prawie 15 lat. - Praca z rodziną bywa konfliktowa. Ale przynajmniej gramy w otwarte karty. U nas jeden drugiego nie obgaduje - mówi "ojciec" rodziny.

Szymański też nie gra sam. Tytułową rolę śpiewa zaufana Olga Pasiecznik. Orkiestrę prowadzi Wojciech Michniewski, wieloletni przyjaciel, z którym dzielił się jeszcze szkicami opery. - Znam partyturę lepiej niż Szymański - śmieje się dyrygent.

Obaj nie należą też do ludzi, których ambicją jest nadążanie za modą. Szymański w spranych dżinsach, szarej koszuli i czapce, skórzanej kamizelce, z którą nie rozstaje się od lat. Wygląda jak podstarzały hipis. Nekrośius: sztruksy, granatowy sweter, szara koszulka i smutna twarz. Drwal zagubiony w wielkim mieście.

- Nie było konfliktów, intryg, chyba dlatego, że wierzyliśmy jedni drugim - mówi Nekrośius świadomy swoistego pojedynku, jaki rozegrał się w Warszawie. Następny już niedługo. Jan Englert zaproponował Litwinowi wyreżyserowanie "Dziadów" Adama Mickiewicza. Premiera w 2015 roku w Teatrze Narodowym w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji