Korsykański genarał i jego adiutant
Odkładając po ukończeniu lektury egzemplarz "Znaków wolności" trudno nam oprzeć się wrażeniu, że oto leży przed nami dokument przełomu dramaturga. Obietnice, które składał "Król i aktor" zostały w pewnej mierze dotrzymane. Nowa sztuka Brandstaettera jest próbą realizmu, aczkolwiek próbą nie zawsze udaną. "Znaki wolności" wywołały znaczną rozbieżność w ocenach poszczególnych krytyków. Wystarczy porównać tylko felieton S. Treugutta "Legendy i historia" z artykułem J. A. Szczepańskiego "Nowa sztuka o Sułkowskim" czy też ze szkicem J. Fruhlinga "Granice fikcji historycznej". Czy sprzeczność tych sądów spowodowana jest przykładaniem odmiennych kryteriów do dzieła? Nie, skądże znowu. Gdzież więc tkwi jej przyczyna? Odpowiedzialność za tę sytuację w dużym stopniu obarcza łódzkie przedstawienie. Oczywiście trudno widzieć w nim jedyny powód odmiennych opinii recenzentów, oczywiście zdajemy sobie z tego sprawę, iż Fruhling podejmował jedynie określoną problematykę tj. stosunek dzieła do prawdy historycznej, że Treugutt koncentrował swą uwagę przede wszystkim na mankamentach utworu, co - rzecz prosta - zaważyło na ostatecznym wniosku ich wywodów. Niemniej jednak inscenizacja wydaje się istotnym sprawcą tej jaskrawej różnicy zdań, ona to bowiem wyolbrzymiła wszelkie pozostałości dawnej arealistycznej poetyki pisarza, podkreśliła dziwaczną koncepcję Napoleona i melodramatyczność scen rozgrywających się w Wenecji. Za jej to sprawą mógł Treugutt oskarżać "Znaki wolności" o liczne przewinienia, choć wielu z nich dramat ten nie popełnił. Na pewno taką nieusprawiedliwioną pretensją było przypisywanie dziełu jakiejś metafizycznej koncepcji "niezmiennego polskiego charakteru" czy też dopatrywanie się w tej sztuce pogłosów mesjanizmu, na pewno zarzutem chybionymi nie trafiającym w autora jest uwaga J. Fruhlinga o nieprawdopodobieństwie zachowania Bonapartego. Dramaturg tu nie zawinił. Rzeczywistym sprawcą powstania podobnych sugestii wydaje mi się - niestety - reżyser.
"Znaki wolności" sięgnęły po temat dramatu Żeromskiego, przyniosły jednak ze sobą inne spojrzenie na te same wypadki. W utworze tym wykryjemy więc pośrednią i niejednokrotnie zamaskowaną polemikę z propozycjami pisarskimi autora "Róży". Wyjawi ją tak obraz Capignaca jak i sylweta Pesara czy też de Nassau'a.
Kiedy w pierwszym akcie dramatu pośród komendy "Baczność" wkracza Bonaparte, oczy wszystkich widzów kierują się ku niemu. W "Sułkowskim" jawił się on tylko po to, by zasalutować strzępom munduru swego adiutanta. Był tam do końca postacią zapadkową. Tu widzimy go raz po raz, słyszymy jego rozkazy, podchwytujemy jego wynurzenia. Brandstaetter podjął się rewizji napoleońskiej legendy. Niestety, nie uchronił przed niekonsekwencjami swego ambitnego przedsięwzięcia. Wskutek tego realizm dzieła doznał wyraźnej i oczywistej skazy.
W "Znakach wolności" Korsykanina nurtują marzenia o 18 brumaire'a. Podziwia popiersie Cezara, niepokoi się podobieństwem Sułkowskiego do Brutusa. Tęskni do chwili, w której weźmie władzę w swoje ręce. Dotąd realizm wciąż towarzyszy poczynaniom artysty. Nagle opuszcza jednak jego sztukę. Dzieje się to w akcie trzecim, podczas wielkiej dyskusji adiutanta z generałem. Zapowiada ją już nieco wcześniejsza ich kontrowersja, której przedmiotem jest wolność Polski. Tam różnicę poglądów zdradza jedynie milczenie "małego kaprala". Tu zaś dochodzi do otwartego pojedynku. I oto stajemy oko w oko z niespodzianką.
Spór przemienia się w ostre starcie roztropnego taktyka rewolucji z żarliwym, lecz nieco naiwnym jej entuzjastą. Początkowo ogarnia nas zdumienie. Później nie chcemy wierzyć własnym uszom. A jednak tak... Niezaprzeczona słuszność leży po stronie Napoleona. Nawet widzów przekonuje jego argumentacja. Zwycięzca spod Arcole wystąpił ni stąd ni zowąd w kostiumie z 13 Vendemiaire, kiedy to kartaczując rojalistów ocalił republikę. A sprzeczający się z nim jakobiński radykał, wróg pańszczyzny i namiętny wyznawca ideałów 1792 roku przeradza się w przeciwnika wszelkich manewrów taktycznych. Spodziewaliśmy się konfliktu grabarza rewolucji z jej obrońcą, otrzymaliśmy zaś antagonizm dwu koncepcji politycznych, zgodnych co do celu, sprzecznych natomiast tam tylko, gdzie chodzi o metody. A może - myślimy - Bonaparte przybrał maskę hipokryty, a może słowa jego trącą obłudą? Nie, skądże znowu. W chwilę potem na pytanie Józefiny: "Czy są one (jego zamiary - przyp. mój L. B.) czyste?" odpowiada: "Tak", a autor notuje obok - "z głębokim przekonaniem". Wprawdzie Capignac usiłuje podważyć hipotezę o szczerości jego intencji, czyni to jednak na próżno. Sugestiom jego brak potwierdzenia, brak nawet cienia dowodów. Toteż czwarty akt dramatu stanowi nie obraz zdrady, lecz panoramę owej "drogi trudnej", o której zwycięzca spod Arcole mówił swemu adiutantowi.
Realistyczny konflikt, na który zdawało się dotychczas wszystko wskazywać - rozwiewa się. Obiektywna wymowa wydarzeń przedstawianych na scenie wystąpiła przeciwko planom dramaturga. Napoleońska legenda, drapująca Korsykanina w togę rewolucjonisty, dotychczasowy przedmiot rewizjonistycznych starań Brandstaettera - odniosła na koniec zwycięstwo. Docieramy tu do zasadniczej "sprzeczności" utworu.
W ostatniej odsłonie dramatu Sułkowski tłumaczy Manganowi powody, dla których, choć zwątpił w Bonapartego, pozostanie przy nim nadal. Mówi: "Powiem wam, Marigan, bo na szczerość moją zasłużyliście. Będę szedł za nim jak cień. Krok za krokiem. Za dnia i w nocy nie będę go odstępował. Nigdy spojrzenia mojego z niego nie spuszczę. Pilnie baczyć będę na każde jego słowo, na każdy jego gest, na każdy grymas jego twarzy".
W utworze Żeromskiego ta sama postać wyznaje: "Nie! Pójdę za nim krok w krok", obiecując, iż w odpowiedniej chwili zmieni się w Brutusa tego zmodernizowanego Cezara. Koncepcja Żeromskiego zaważyła na "Znakach wolności" i to zaważyła nieszczęśliwie. Bohater sztuki pomaszeruje pod sztandarami człowieka, w którego związek z rewolucją zwątpił. Uczyni to z nieokreślonych bliżej powodów. Popełni więc odstępstwo od swej ideologii. Decyzja Sułkowskiego wytrwania w obozie Korsykanina, którego posądza o wrogość wobec swych haseł, równa się jego rezygnacji z jakobińskich przekonań, a przynajmniej - chwilowemu ich kryzysowi. Pisarz mimo to gloryfikuje tę postać nadal. W chwilę potem zmieni ją w swego porte-parole'a. Pozytywny stosunek twórcy do bohatera obejmie tedy również jego wielkie ideologiczne załamanie. Realizm został zachwiany. Wyrzeczenie się radykalizmu przez adiutanta Bonapartego nie przeszkodziło bowiem Brandstaetterowi w kontynuowaniu procesu, który skończyć się miał kanonizacją tego dzielnego oficera.
Prokurator Wenecji Francesco Pesaro nazywa Sułkowskiego "rewolucyjnym sumieniem Korsykanina". Trudno z nim się nie zgodzić. Rzeczywiście Sułkowski ma daleko więcej cech wspólnych z "rewolucyjnym sumieniem" aniżeli z rzeczywistym człowiekiem.
Gdy widzimy go po raz pierwszy, mamy już przed sobą postać o ukształtowanym obliczu ideologicznym. Nie zmieni się ono aż do końca sztuki. 27-letni mężczyzna powtórzy swe słowa sprzed 9 lat. Wielkie wydarzenia, w których brał i bierze udział, nie wpłyną na jego koncepcje społeczne. Nie dociekniemy więc, jak zrodził się jego jakobinizm, nie dojrzymy ewolucji jego przekonań. "Sumienie" nie zna bowiem ani przełomów ani też wahań. "Sumienie" z reguły jest niezmienne.
Gdyby zapytać któregoś z czytelników "Znaków wolności": kim jest Sułkowski, odpowiedziałby na pewno: jakobinem; gdyby jednak, ciągnąc dalej ów dialog, kazać mu zastanowić się nad tym, czym różni się owa postać od innych spadkobierców haseł Robespierre'a, znalazłby się on w niemałym kłopocie. Adiutant Bonapartego staje się bowiem personifikacją określonego programu. Daremnie szukamy w nim przymiotów jemu tylko właściwych. Pisarz zapomniał jakby o indywidualizacji tej figury. Dlatego widzimy w niej tylko radykała. Fałszywe rozumienie "typowości", które przeobrażało bohaterów w chodzące deklaracje, pomijając rysy dla nich charakterystyczne odniosło w dramacie Brandstaettera swój poważny sukces. Pisarz uchwycił przemiany, których doświadczyła armia francuskiej rewolucji w czasie kampanii włoskiej Bonapartego. Portrety Capignaca i Marigana są najlepszym świadectwem tego, jak armia burząca feudalizm zwolna zaczęła się przekształcać w wojsko żyjące z grabieży, w wojsko narodowego ucisku. Generałowie wywodzący się z paryskiej ulicy spiesznie zapominali o swej genealogii. Marigan mówi: "Wierzyłem kiedyś w Bonapartego i w rewolucję, i w lud, i w święte hasła republiki. Nic z tego we mnie dziś nie pozostało. Nic. Złodziejstwem i oszustwem, przekupstwem i podstępem majątek począłem na wojennej kampanii zbijać, sądząc, że jest to jedyny profit, jaki można zebrać z krwi i łez podbitych narodów''. Słowa jego poświadczają sceny rozgrywające się w kwaterze Capignaca. Są one krótkim resume przeobrażeń, które stały się udziałem dawnych żołnierzy spod Valmy, zrywających obecnie wszelką więź ze swą przeszłością, zakochanych w kontrybucjach i w łupiestwie. Toteż usprawiedliwioną ocenę tych praktyk zawierają słowa Wilgi wołającego do Sułkowskiego: "Ale jak mu tu przyśli, tak my zmiarkowali, że francuscy inaczej gadają a cosik inszego robią, a sprawiedliwości jak nie ma tak nie ma". Żeromski nie potrafił zawrzeć w "Sułkowskim" równie trafnej oceny tych przeobrażeń, które w latach 1796 - 1797 przechodziła armia francuskiej rewolucji. Brandstaetter wyszedł poza zakres tych jego spostrzeżeń. Nie znaczy to jednak, iżby pośrednio polemizując ze swym poprzednikiem, zrywał z nim zupełnie. Zachował jeden z najcenniejszych rysów jego dzieła - diagnozę tych sił społecznych, które znalazły się w legionach.
W "Znakach wolności" widzimy dwu podkomendnych Dąbrowskiego. Obaj są chłopami, obaj buntowali się przeciw pańszczyźnie, obaj uciekli z armii austriackiej. Dramaturg zdobył się na trafne widzenie składu społecznego legionów, słusznie zlokalizował uczucia patriotyczne. Ich rzecznikiem uczynił przede wszystkim chłopstwo i to najbardziej rewolucyjnie nastrojony jego odłam. Ale na tym nie kończy się realistyczna obserwacja dramaturga. Patronuje ona przecież sprawie sporu Wilgi i Topolaka z generałem Capignac. Konflikt Sułkowskiego z Bonapartem zawiódł nasze oczekiwania, natomiast ten jego odpowiednik stał się dowodem trafnego spojrzenia pisarza na przedstawione przezeń wypadki. Starcie to nosi wszelkie znamiona typowości. Dowódca, który dawno zapomniał o hasłach francuskiej rewolucji, spotyka się tu z ludźmi, pamiętającymi je aż nazbyt dobrze. Zatarg przeobraża się w kłótnię człowieka zdradzającego ideały 1792 roku z tymi, którzy wierzą w nie nadal. To więc na co liczyliśmy, czekając z upragnieniem wielkiej dyskusji Bonapartego ze swym adiutantem, otrzymujemy właśnie tutaj.
Angelika mówi o swym mężu: "Cały jesteś z grzechu. Twoje oczy są grzeszne i ręce są grzeszne i słowa są grzeszne. Każdy ruch twojej ręki jest grzechem. Każdy oddech jest grzechem. Nawet twoje sny są grzeszne. Nie ma w tobie ani jednej czystej i dobrej myśli". Oto najtrafniejsza ocena Francesca Pesaro. Nie tylko jego zresztą. Można by nią objąć tak prokuratora Wenecji, jak i Karola de Nassau, jak i ks. Antoniego Sułkowskiego. Wszystkie te postacie bowiem kojarzą nam się natychmiast z pojęciem "czarnego charakteru". Są ucieleśnieniem podłości, ożywioną kondensacją nikczemnych myśli i zdradzieckich czynów. Pisarz nie oszczędził im ani jednej wady. Pesaro jest tchórzem, de Nassau - zdrajcą, ks. Antoni - intrygantem. Nie znają oni uczucia subiektywnej "uczciwości". Są podli i wiedzą o tym. Łamią nawet te zasady, które uczyli się czcić. Dramaturg nie dostrzegł różnicy dzielącej wyobrażenia człowieka o swej działalności od jej obiektywnej roli. Uprościł zawiłość historycznego procesu. Dlatego może i wielki arystokrata i prokurator Wenecji przypominają łotrów i to takich łotrów, których znamy z powieści Mayne-Reida, a w których nie uda nam się dziś uwierzyć.
Oglądając łódzkie przedstawienie "Znaków wolności" w teatrze im. Stefana Jaracza, zapominamy o dążeniach pisarza w kierunku realizmu. Reżyser - najprawdopodobniej nieświadomie - dołożył wielu starań, by odsłonić wszelkie słabości sztuki. Dzięki niemu właśnie leżą one jak na dłoni. Przedstawienie bowiem zamiast usunąć skazy realizmu widniejące w dramacie, uczyniło je jeszcze jawniejszymi. Leon Łuszczewski wydobył na pierwszy plan pozostałości dawnej maniery pisarskiej Brandstaettera. Przyszło mu to z łatwością. Reliktów takich zachowało się w "Znakach wolności" sporo. Obfituje w nie szczególnie drugi akt. Reżyser zdołał je podkreślić. Wykorzystał w tym celu inscenizacyjne wskazówki autora zawarte w tekście dzieła. Ba, poszedł jeszcze dalej... Zaczął operować nie tylko przyćmionym światłem, ale i efektami akustycznymi. Tych zaś pisarz nie przewidział. Naturalnie, postępowanie takie jest niezaprzeczalnym prawem reżysera, ale sedno sprawy tkwi gdzie indziej. Nazywa się ono zamiłowaniem do nastrojowości. Za jego sprawą drugi akt dramatu otacza aura tajemniczości i jakiegoś nieokreślonego niepokoju. Nic więc dziwnego, że słowa Angeliki nabierają tam specjalnego posmaku, że Pesaro wydaje się straszliwym okrutnikiem, że rozglądamy się podejrzliwie po scenie, wszędzie wietrząc ukrytego skrytobójcę.
Już w trakcie lektury spostrzec można było, iż postać żony prokuratora stanowi ustępstwo pisarza na rzecz mieszczańskich wzorów estetycznych. Spektakl spotęgował jeszcze tę jej cechę. Zadecydowała o tym nie tylko inscenizacja drugiego aktu, lecz również aktorska interpretacja tej roli.
Podstawową bodajże cechą przedstawienia jest bezwzględna na ogół zgodność reżyserskiej i autorskiej koncepcji poszczególnych figur scenicznych. Łuszczewski wiernie odczytał sztukę. Zdecydował się jednak na to, by spektakl odbijał tak jej blaski jak i - cienie. Rezultaty takiego zabiegu są bardzo niewesołe. Np. T. Marecka grająca Angelikę uzbraja ją w cnoty nadziemskiej jakby zjawy, L. Łuszczewski, w roli Pesara, ujawnia niesłychaną wręcz podłość tej postaci.
Wierność historycznym szczegółom ciąży nad rolą Napoleona. Ustrzegła się jej na szczęście postać Sułkowskiego. Ocalił ją stosunkowo szczupły zakres danych biograficznych o niej traktujących. Ale Bonaparte... Podobieństwo zewnętrzne do korsykańskiego generała stało się celem reżysera. Dlatego to Cz. Przybyła, grający tę rolę, nerwowo biega po scenie, miota się w czasie bitwy, nie patrzy na swego współrozmówcę, krzyżuje ręce na piersiach i wybucha potokiem słów. Wszystkie te nawyki charakteryzowały przecież Napoleona. Czekamy teraz tylko na moment, w którym Przybyła zacznie używać cudzoziemskiego akcentu. Bonaparte miał bowiem wymowę rodowitego Włocha. Naturalistyczny pomysł reżysera, który narzucił zdolnemu aktorowi przesadne kopiowanie wyglądu i zachowania się historycznej postaci, unosi się nad spektaklem.
Zasada całkowitej zgodności aktorskich interpretacji tych lub innych bohaterów dramatu z ich obrazem w dziele nie odbywa się bez wyjątków. Idą one w dwu kierunkach. Pierwszy z nich to - obdarzanie obrońców feudalizmu tchórzostwem i głupotą. Drugi - przynosi nam próby indywidualizowania postaci. Daje nam on w efekcie świetnie granego Capignaca (E. Karewicz) i doskonałego Wilgę (A. Szalawski) oraz wysiłki mające na celu przywrócenie ludzkiego kształtu Sułkowskiemu (J. Walczak). O ile drugi z tych objawów świadczy o usiłowaniach w kierunku realizmu, to pierwszy dowodzi skłonności równie pociesznych co i niebezpiecznych. Przekształcanie rzeczników feudalizmu w sylwety wychodzące spod pióra karykaturzysty wyrządza niedźwiedzią przysługę autorowi. Łatwo może ona zmienić przedstawienie we wspaniały, ożywiony oleodruk, przedstawiający walkę wzniosłych i szlachetnych bohaterów z niezmiernie "ohydnym" Arymanem.