Świderski i Romulus
"CZY zdajecie sobie sprawą, że przez wyraźny dźwięk głoski AAA z duszy naszej wyrywa się na zewnątrz uczucie? Istnieje AAA głuche, przytłumione, które nie wydostaje się na zewnątrz, lecz pozostaje wewnątrz i huczy złowrogo wydając rezonans jak w pieczarze. Istnieje AAA przebiegłe, jak piskorz wyślizgujące się z wewnątrz i jak wiertło wświdrowujące się w duszę rozmówcy. Bywa AAA radosne, jak rakieta wylatujące z wnętrza duszy. Bywa AAA ciężkie, które jak żelazny gwicht spuszcza się do wewnątrz jak na dno studni. Czy nie czujecie, jak razem z falami głosowymi wydobywają się na zewnątrz cząstki waszej własnej duszy?"
Ten fragment z "Pracy aktora nad sobą" nasuwa mi się nieodparcie, kiedy rozmyślam nad sztuką aktorską Jana Świderskiego. Nikt spośród naszych mistrzów sceny nie kojarzy mi się ze Stanisławskim tak mocno jak on. Do mistrzowskiej precyzji doprowadził Świderski umiejętność gospodarowania własnym ciałem, głosem i uczuciem. Zespalają się one w jedność, gdzie każde AAA posiada zamierzony sens. Kiedy trzeba, jest przebiegłe jak piskorz. Kiedy trzeba - ciężkie jak żelazny gwicht. Zawsze takie, jak zaplanował aktor. On się bowiem nigdy nie myli. A nawet bawi go swoboda żonglerki własnym ciałem, głosem i uczuciem, której efekt zgodny być musi z jego myślą.
Ostatnia premiera Świderskiego - Durrenmattowski Romulus - jest idealnym dowodem słuszności tej obserwacji. Aktor konstruuje tam rolę na zasadzie wielkiej wystawy własnych umiejętności. Zadziwia darem harmonijnego łączenia tonów z groteski i tonów z dramatu, farsową gestykulację żeni umiejętnie z tragiczną pauzą. Całość jest barwna, niczym jarmark perski. I jest jednolita jak stalowy stop. Przy tym mechanizm, który został tu użyty zarówno dla osiągnięcia barwności, jak i jednolitości, jest wspólny. Właśnie od Stanisławskiego można mu wywieść genealogię. Opiera się bowiem na wnikliwych studiach artysty nad psychologiczną warstwą roli oraz na świadomym przełożeniu efektu tych studiów na język działań psychofizycznych.
Tutaj konieczna dygresja: przeżyliśmy lata, kiedy wraz z przyćmieniem atrakcyjności mchatowskiego repertuaru usiłowano zepchnąć w niepamięć sam system roboty aktorskiej, który wywodził się z MCHAT-u. Lata te wypada przecież określić mianem nadgorliwych. Stanowiły przejaw zrozumiałej reakcji na dyktaturę jednej, rzekomo uniwersalnej formy. Ale reakcja na formę niesłusznie połączona została z obrazą na treść. Rozwój współczesnego teatru w innych krajach Europy, a nawet świata wykazuje nie zmierzch, lecz zadziwiający renesans myśli Konstantego Siergiejewicza. Renesans połączony ze swoistą modernizacją mchatowskiego rynsztunku aktorskiego, któremu nowe treści literackie rozszerzyły po prostu zakres zadań. Przede wszystkim - o obowiązek zaraźliwej drapieżności intelektualnej.
Dowodem na swoisty renesans myśli Stanisławskiego i u nas są dla mnie właśnie role Świderskiego, przychylna reakcja na te role prasy oraz publiczności, choć są one tak odmienne w swym tworzywie od tego, co proponują nam Holoubek czy Eichlerówna. A przykładem wspomnianej tu drapieżności może być właśnie interpretowanie przez Świderskiego roli Romulusa. Ten tragikomiczny Cezar, który dąży do unicestwienia własnego imperium, posiadł dzięki talentowi Świderskiego dar osobliwej fascynacji. Działa ona po równi na jego scenicznych partnerów, jak na widzów. Choć przecież i dla partnerów, i dla widzów argumenty Cezara są nie do przyjęcia. Partnerom wieszczą bowiem koniec ich świata, widza drażnią swą moralną dwuznacznością. A jednak Romulus Świderskiego narzuca swe argumenty wszystkim, przynajmniej w momencie ich wypowiadania. Potem czar fascynacji przygasa, pozostaje już tylko podziw dla artysty. Umie to robić! - myśli widz. I porównuje Romulusa z Poetą w "Weselu", z Quentinem w "Po upadku", z Kreonem w "Antygonie". W każdej z tych ról Świderski był inny. Inną barwą brzmiało jego AAA. W każdej był taki sam: mistrz operujący swobodnie warsztatem własnego ciała. Przy jego to pomocy potrafił zarażać widza sympatią dla siebie, dla granej postaci. A jeśli nawet nie była to sympatia wprost, jeśli sceniczny bohater budzić mógł tylko odrazę lub wstręt, nie bywał to nigdy wstręt całkowity, odraza bez szans na apelację. Osobowość aktora narzucała widzowi pewien dystans do uczuć i słów, jakie padały ze sceny. W tym dystansie zawierało się zawsze źdźbło sympatii dla aktora, moment zachwytu nad jego kunsztem. To rzeczywiście świetny aktor ten Świderski. Potrafił przedłużyć życie systemowi, o którym wszyscy myśleliśmy, że umarł.