Artykuły

Różewicz Paradowskiego

To dobrze, a nawet znakomicie, że po raz drugi wrocławskie teatry zrealizowały w bie­żącym sezonie sztuką wrocławskiego autora, i po raz drugi mówić trzeba o pełnym powo­dzeniu. Po "Białym małżeństwie" we Współ­czesnym (a niechże sobie wybrzydzają "warszawiści" my też nie zawsze ukontentowani ich stołecznymi rewelacjami), "Wyszedł z domu" na scenie kameralnej. Utwór ten opublikowany został w roku 1964. Fakt nie bez znaczenia, wiele aluzji straciło walor doraźnej aktualno­ści - tatuś-kapuś, albo monolog Henryka o bu­downictwie. Także w teatralnych rozwiąza­niach poszedł Różewicz znacznie dalej. A prze­cież dobrze się stało, że doczekał się Wrocław tej premiery. Tkwią w sztuce prawdy (patrz artykuł Kelery w programie), których czas nie zniszczył.

Często i chętnie cytuje się słowa autora o tym, że utwory jego nie mają "początku", "środka" i "końca". Ta jednak sztuka (a prze­de wszystkim to przedstawienie) posiada wyraźny "początek" (komunikat) i "koniec" (ucie­czka Henryka). Ma też bardzo konkretny "śro­dek" czyli "miąższ", wielki dyskurs o człowieku - istocie nieznanej. O przedziwnych uwa­runkowaniach ludzkiej egzystencji.

Dobrze się więc stało, że po dziesięciu z gó­rą latach mamy okazję spotkać się z tym utworem w bardzo udanej - co już sygnali­zowałem - realizacji. Właściwie mam tylko jedno poważniejsze zastrzeżenie pod adresem reżysera - Piotra Paradowskiego - zbyt ma­ło chyba - w drugiej zwłaszcza części - kre­ślił. Tak jednak bywa gdy miejscowy autor śledzić może tok przygotowań. Na drugiej szali kładę przemyślaną konsekwentnie ideę reali­zatora wspartą wieloma znakomitymi wręcz pomysłami i sytuacjami (w dwu wszelako przypadkach splendor spada także na Henryka Tomaszewskiego, myślę o wężowo-seksualnym śnie Ewy i balu w ambasadzie), wreszcie o in­teresującym aktorstwie z dwoma bardzo wy­bitnymi wcieleniami. Paradowski wydawał mi się reżyserem inteligentnym i twórczym, ale "zimnym", w tym przedstawieniu dostrzegam emocje i pasję. Temperatura spektaklu jest w moim przekonaniu jego podstawowym atu­tem.

Aktorskie tryumfy to przede wszystkim. Ewa Krzesisławy Dubielówny i Henryk Andrzeja Polkowskiego. Niech nikt nie wmawia we mnie, że nie ma "małych i wielkich ról", jeno tacyż aktorzy. Śmieszny argument dyrektorów. W ostatnich latach Dubielówna miała role dobre, niezłe i takie sobie. Tym razem mo­gła znów pokazać pełnię i skalę swych aktor­skich możliwości. W Ewie tkwią trzy - jed­nością będące - bardzo różne postacie.

I Krzesisława Dubielówna zmieniając perukę, zmienia interpretacje, także ruch i gest. Szczególnie duże brawa biję aktorce za wielki wstępny monolog.

Andrzej Polkowski jak zwykle precyzyjnie interpretował tekst, jak zwykle też frapował drobiazgowo wystudiowanym gestem, a nawet półuśmiechem, minimalnym skrzywieniem warg. Sprawa niby drobna, ale to królicze pożeranie marchewki na przykład, było praw­dziwym majstersztykiem..

Bardziej rutynowani i utytułowani wyko­nawcy niech przyjmą gratulacje zbiorowe i pozwolą, że ze względu na "nieprzekraczalną objętość" tekstu kilka słów poświęcę jedynie debiutantom. Najszersze pole do popisu, miał niewątpliwie Stanisław Banasium (Grabarz młody), ale szansę tę w pełni wykorzystał, był nawet "bardziej z Różewicza" niż jego star­szy, zbyt rodzajowy, kolega. Z dwu Pielęgnia­rzy bardziej przypadł mi do gustu Mariusz Puchalski, demonstrował większą swobodę, a nawet pewną dojrzałość. Nie przekreślam przez to pracy Andrzeja Kowalika.

O scenografii Franciszka Starowieyskiego jed­no słowo - znakomita plastycznie, funkcjo­nalna, "współbrzmiąca" z klimatem spektak­lu. Jeśli Więc chcecie dyskutować o wrocław­skim sezonie teatralnym, zobaczcie koniecz­nie to przedstawienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji