Artykuły

"Młody Stalin", czyli od poezji do ludobójstwa

Swoją nową sztuką Tadeusz Słobodzianek rzuca wyzwanie duetowi Strzępka - Demirski. Dyrektor Teatru Dramatycznego chce walczyć o polską klasę średnią pod antykomunistycznym sztandarem - pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

Jest ciemna tyfliska noc, ale w karczmie trwa wesele. Żeni się Józef Dżugaszwili. Zanim świat pozna go jako Stalina, będzie napadał na pociągi, by zdobyć pieniądze na działalność rewolucyjną. Z poety i alumna seminarium stanie się zbrodniarzem bez wahania przelewającym krew. Przeklnie go własna matka - przynajmniej w finale najnowszej sztuki Tadeusza Słobodzianka wystawionej w warszawskim Teatrze Dramatycznym przez Ondreja Spišáka. Słobodzianek, urodzony na Syberii w rodzinie zesłanej tam przez stalinowski reżim, wraca na Wschód. Tym razem na południowe krańce państwa carów, do Gruzji. Już wcześniej rosyjskie imperium, białe i czerwone, było mocno obecne w jego twórczości. W rozpoczętej w latach 90. trylogii o wierszalińskim proroku Ilji fałszywy car ocaleniec spotykał lokalnego Mesjasza, a gdzieś w tle czaiło się widmo Sowietów. Zmaterializowało się w poświęconej zbrodni w Jedwabnem głośnej "Naszej klasie", gdy na Podlasie wkroczyła Armia Czerwona.

Widmo krąży

Tym razem u Słobodzianka fabuła nie jest najważniejsza. Stalin to tylko pretekst. Jest 1907 rok, młody "Soso" (w tej roli Marcin Sztabiński) podróżuje po Europie od Kaukazu po Londyn, przez Wiedeń i Kraków. Niby ma za sobą traumatyczną przeszłość, niby coraz więcej wskazuje, że przed sobą ma przyszłość krwawego tyrana - ale najważniejsze jest tło, czyli krążące nad kontynentem widmo komunizmu. Właśnie dekadencką i nieświadomą zagrożenia Europę początku XX w. próbuje odmalować dramatopisarz.

Słobodzianek kpi z kawiarnianych intelektualistów fascynujących się rewolucjonistami. Z milionerów, którzy naiwnie ich finansowali. Nie wychodzi jednak nad poziom szlagwortów w rodzaju: "Kapitaliści sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy". Bolszewicy w "Młodym Stalinie" są przedstawieni trochę jak Herod z szopki, trochę jak gangsterzy z taniego kabaretu. Patrząc na zbiorowisko kabotynów i ciamajd, którzy na zjeździe w Londynie kłócą się o pokoje hotelowe, można się zastanawiać, jakim cudem zdobyli władzę w Rosji. I jakim cudem ich idea owładnęła tyle nierzadko wybitnych umysłów. Nikt tu nie sili się na głębokie analizy tego fenomenu.

Za to żart jest gruby, gagi ścielą się gęsto, acz z finezją koparki na budowie warszawskiego metra. Postaci kobiecych praktycznie nie ma. Nadieżda Krupska, Róża Luksemburg czy Ludmiła Stahl giną w tle, które zaludniają figury kelnereczek, rozchichotanych girlasek czy obłapianych głupiutkich krawcowych - naprzemiennie stają się nimi Anna Szymańczyk i Anna Markowicz. Wittgenstein to przerysowany homoseksualista; Freud i Jung - para stetryczałych dziwaków przerzucających się paplaniną o współżyciu z matką. W wywiadach Słobodzianek sporo mówi o współczesnej lewicy - jak kpił, "kawiorowej" - i pyta, czy nie wyrasta dziś w jej gronie nowy Stalin. Ten sposób myślenia widać w przedstawieniu.

Kankan przeciw dotacjom

Dostaje się też grubymi aluzjami tym, którzy protestowali ostatnio przeciw cięciom dotacji dla instytucji kultury. Gdy Stalin spotyka młodopolskich artystów w Krakowie, ci w słynnej kawiarni Jama Michalika myślą tylko, jak dostać od austriackich urzędników na wódkę. I śpiewają "Musimy siać" Wincentego Pola - by pod pozorem szczytnej misji zdobyć trochę grosza.

Austriacy kabaretu Zielony Balonik nie zasponsorowali, jednak Teatr Dramatyczny, którego Słobodzianek jest dyrektorem, ma wsparcie warszawskiego samorządu. Szkoda więc, że efekty pracy Spišáka są dość kabaretowe. Sceny przeplatane są mniej lub bardziej udatnymi tańcami - a to gruzińską cepelią, a to kankanem. Sporo tu śpiewu. Rzewne nuty akordeonu mają jakoś zlepić to wszystko w całość.

Nad wszystkim góruje jednak okropne - z małymi wyjątkami - aktorstwo, które od "Operetki" Wojciecha Kościelniaka ma chyba być normą na dużej scenie Dramatycznego. Podobnie jak budowanie obsady przede wszystkim z gościnnych aktorów, którzy słabo dają sobie radę. Jakby nowy dyrektor zapomniał, że razem z instytucją odziedziczył zespół aktorski całkiem liczny, zdolny i doświadczony w pracy z uznanymi artystami. Skoro na ławce rezerwowych siedzą zawodnicy z Manchesteru, po co szukać wzmocnień w Pelikanie Łowicz?

Walka o mieszczanina

Choć niewiele w tym spektaklu społecznej refleksji, to za jego powstaniem stoi trafne socjologiczne rozpoznanie. W rozmowie z "Newsweekiem" Słobodzianek zapowiadał, że chce zrobić teatr dla "lemingów", czyli nowej klasy średniej głosującej na PO. To ciekawa i szczera deklaracja, a jednak tylko pół prawdy. Na widowni "Młodego Stalina" niejeden nieszczęsny "leming" - fan, dajmy na to, Tomasza Lisa - poczuje się równie komfortowo jak entuzjasta humoru Rafała Ziemkiewicza. Czy też rzecznik poglądu, że "ten Korwin-Mikke to mądrze gada". Co ich łączy? Antykomunizm tym silniejszy, im więcej czasu mija od wyprowadzenia sztandaru PZPR. Jest z czym walczyć - "komuna" to przecież publiczne finansowanie kultury, progresywne podatki czy publiczna służba zdrowia.

W tym sensie bojowy antykomunista Słobodzianek wykazał się iście marksowskim słuchem społecznym. Rozpoznał prawdziwe oblicze klasy, do której mówi - ponad powierzchownymi kłótniami o brzozę, krzyż w Sejmie, Tuska czy Kaczyńskiego. Gdy kurtyna wojen PO-PiS opadnie, ukaże się szerokie i zjednoczone konserwatywne skrzydło klasy średniej. Swoją drogą, gdyby ten nagrodzony Nagrodą Literacką "Nike" dramatopisarz był politykiem, stworzyłby w Polsce silną świecką prawicę. Może nawet zostałby premierem.

Na razie zamiast o głosy na scenie Dramatycznego Słobodzianek walczy o rząd dusz polskiego mieszczaństwa. Półtora roku temu Monika Strzępka z Pawłem Demirskim wystawioną tam sztukę "W imię Jakuba S." zadedykowali rodzącej się w bólach rodzimej klasie średniej albo tym, którzy do bycia tą grupą aspirują. Opowiedzieli o uwikłaniu w ekonomiczne paradoksy; o życiu dla spłacania kredytów czy o wstydzie z powodu plebejskich korzeni. Przywołali ducha Jakuba Szeli i wzywali do buntu. Teraz Słobodzianek replikuje: z tym buntem to ostrożnie, bo dziś piękne słowa o wolności, równości i braterstwie, a jutro krew i totalitaryzm. Ale dziś straszenie lewicową dyktaturą jest na pewno na miejscu? W kraju, gdzie ciągle tak dużo słów o totalitaryzmach, a tak mało równości i braterstwa?

Największy problem z "Młodym Stalinem" to jednak nie światopogląd stojący za tym spektaklem, lecz pomysł na teatr. Taki, który o nic nie pyta, za to w topornej rozrywkowej formie pozwala widzowi bezpiecznie rozsiąść się w świecie jego własnych rozpoznań. Artyści tylko chleją i szmal podatnika chcą wyciągać. Każdy lewicowiec to potencjalny bolszewik, kto na starość jest socjalistą - ten idiota bądź kanalia. A brednie tych zachodnich mędrków to my już ze szwagrem znamy.

To nie miejsce na tyrady przeciw "strasznym mieszczanom". Brzmiałyby one dziś naiwnie i anachronicznie. Jak to się jednak dzieje, że gdzieś tam klasa średnia dostaje seriale, które choć powstają w warunkach rynkowych, są ambitne i idą wbrew przyzwyczajeniom odbiorców? A dla naszych mieszczan - kankan i żarty spod wąsa. Za publiczne pieniądze, a jakże.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji