Gorzka heca teatralna
"Pogrzeb po polsku" nie jest ani pełnospektaklową sztuką, ani sztuką - jak zdarza się we współczesnej polskiej i obcej dramaturgii - dobrze skrojoną wedle zasad z końca XIX wieku, starych i wypróbowanych, a za naszych czasów przejętych i sprawdzonych przez drugą awangardę francuską. Jest to szereg scenek luźno ze sobą powiązanych, sprawiających wrażenie skeczów czy aktorskich etiud, które razem - w najlepszym wypadku - mogą być nazwane scenariuszem teatralnym. Ten scenariusz opowiada o teatrze i o tym, co się w teatrze gra, a co ma najbardziej ścisłe - jak tylko teatr może mieć - związki z czasem współczesnym.
Mamy więc w "Pogrzebie po polsku" jakby trzy plany znaczeń, właściwe zresztą całemu pisarstwu Różewicza dla sceny: plan teatru, w którym jesteśmy i z którym przez przedstawienie wiąże nas dwustronna umowa, plan konwencji, w jakiej (czy w jakich) może nam ten teatr różne rzeczy pokazywać, i wreszcie plan życia samego, pozateatralnego, które w tym teatrze przy pomocy tych właśnie konwencji ma być przed nami odtworzone.
I ten właśnie plan powinien nas - choć nie wyłącznie - najbardziej zainteresować. Czy na jego temat ma nam Różewicz coś ważnego i niebanalnego do powiedzenia?
Oczywiście - ma. Jak w wierszu, drukowanym w programie przedstawienia:
Słyszycie
Czasem wisi coś
na jednym włosku wisi
dziś włoskiem tym poety głos
Słyszycie
Ktoś tam słyszy.
Wbrew powszechnemu przekonaniu, że Różewicz tworzy nowy teatr a dziwy teatralne i poetyckie uczynił głównym przedmiotem swoich igraszek na scenie (a tak by można sądzić, czytając jego scenariusze teatralne i oglądając jego - nie jego - przedstawienia), ma on do powiedzenia wiele o sprawach istotnych i pozateatralnych - o postawach ludzi i postawie sztuki wobec tego, co życie niesie. Jeśli tak na rzecz spojrzeć, wyłania się Różewicz ze swoich sztuk jako moralista, który wskazując wady przeciętnego obywatela, atakuje zarazem teatr współczesny, który miast być zwierciadłem epoki, mizdrząc się, wciąż grąży się w przeszukiwaniu własnych bebechów i dawno zapomniał o obowiązkach swoich wobec widowni (jako narodu) i wobec siebie samego (jako sztuki).
"Pogrzeb po polsku" porwany na luźne scenki i wielowątkowy może być grany jak szereg takich luźnych scenek zwieńczonych rozjaśniającym wszystko zakończeniem lub też w realizacji teatralnej może być niejako na nowo skonstruowany - zogniskowany wokół jednego, najważniejszego dla inscenizatora, wątku lub wokół kilku wątków tematycznych równoważnych. Krasowski wybrał rozwiązanie będące wariantem metody drugiej. Poszukał motywów przewodnich (znalazł trzy) i starał się je przeplatać, prowadzić równolegle, nakładać na siebie, jednemu z nich wszakże dając zdecydowane pierwszeństwo - wątkowi dotyczącemu życia.
Wątek ten to dzieje kierownika nazwiskiem Kowalski. Wybór nazwiska nieprzypadkowy. Nieprzypadkowy także wybór profesji wziętej pod mikroskop - przeciętnego (szarego, rzec by się chciało) obywatela, zwykłego funkcjonariusza administracji, który w rubryce zawód zwykł był pisać: kierownik. Jego działanie Różewicz postanowił przymierzyć do swego kodeksu moralnego, tropiąc zwłaszcza wpływ tego działania na demoralizację i ogłupianie otoczenia. Oglądamy więc na scenie życie i działalność Kowalskiego. W migawkach wprawdzie, ale cóż z tego. Czego nie widzimy własnymi oczami, opowiadają na scenie inni bohaterowie lub sygnalizują inne sytuacje. I stąd wiemy na przykład, jak odbyło się wywiezienie Kowalskiego z fabryki na taczkach i co z tego wynikło w tamtym momencie i później, kiedy znalazł się on na innym stanowisku i w innej instytucji, może w filmie, a może w radio, w teatrze, czy telewizji, w każdym razie w instytucji, która już nie zajmowała się produkcją drutu a produkowaniem widowisk. Wreszcie w zakończeniu przedstawienia reżyser zaprasza na pogrzeb Kowalskiego. Bowiem Epilog sztuki (w przedstawieniu ostatnie sceny) wypełnia "akademia żałobna ku czci Kowalskiego". "W pokoju Kowalskiego (...) za stołem (...) stoi w czarnym garniturze Kitosz (...), jeden z Kowalskich, zastępca i następca Kowalskiego, kochanek Kowalskiej". Także - o czym dobrze wiemy na widowni - jeden z Kowalskich, co siedzą obok nas. Kitosz wygłasza mowę pogrzebową, która powinna oddać sprawiedliwość pamięci Kowalskiego.
I oddaje. Na scenie zaprojektowanej przez Krakowskiego - po odsłonięciu na początku przedstawienia abstrakcyjnej i ogniotrwałej a potem naturalistyczno-symbolicznej kurtyny - tło stanowi wątły parawan sklecony z gazet (jak przez cały ciąg wieczoru). Ale nie ma już stołu, jedynej dotychczas dekoracji. Na scenie objętej reżyserskim nadzorem Krasowskiego pary się snują w rytm tanga, które spełnia tu rolę chocholego tańca. Mowę pogrzebową Kitosza (Eliasz Kuziemski), która jest właściwie oskarżeniem Kowalskiego, rzucił Krasowski na tło tego chocholego tańca. Zdania Kitosza jak leitmotiv to giną w zgiełku muzyki i szeptach tańczących par, to bez przeszkód docierają do widowni, mówiąc wszystko o Kowalskich: "Życie jego nie było wypełnione ani pracą, ani cierpieniem (...), umysł to był ciasny, obarczony wszystkimi błędami i przywarami środowiska (...), do podwładnych odnosił się po chamsku, przełożonym właził bez mydła (...) marny to był człowiek, dwulicowy i obłudny, złośliwy i głupi, odwalał swoją robotę ze źle ukrywaną niechęcią (...) unikał odpowiedzialności, intrygował (...) obmowa, intryga, kopanie dołków wypełniały mu czas, który z nami spędził (...) jego dowcipy były płaskie i głupie, i to zarówno te polityczne jak te erotyczne (...) jako kierownik działu racjonalizacji zgłosił jeden wynalazek, który to fakt wykorzystał we wszystkich swoich wystąpieniach. O jaki wynalazek chodzi, panowie? Chodzi o wynalazek drutu kolczastego bez kolców. Kowalski opanował metodę oszczędnościową, która polegała na produkowaniu pozbawionego kolców drutu kolczastego. Wyliczył, że zaoszczędzony w ten sposób drut da nam w produkcji globalnej zysk sięgający miliona złotych dewizowych. Projekt nieboszczyka został zatwierdzony centralnie i przez pięć lat zakład nasz produkował drut kolczasty bez kolców. (...) O umarłych nie mówi się źle? A niby dlaczego? Któż to wymyślił i narzucił żywym to głupie prawo? (...) Dlaczego to po śmierci głupca mamy nazywać mądrym, sobka - uczynnym, intryganta i leniucha - ofiarnym, idiotę - niezastąpionym, tchórza - godnym? Czy tylko wielkich łotrów, monstrualnych złoczyńców mamy prawo sądzić po śmierci? Nie, towarzysze i przyjaciele, nie i jeszcze raz nie! W obliczu Boga i historii stwierdzam, że Kowalski źle się zasłużył miastu i społeczeństwu."
W tym kontekście zrozumiałe i poważnie rozszerzające obszar krytyki staje się dopisanie do dramatu Różewicza kończącego przedstawienie niewinnego słówka: jestem! We wrocławskim przedstawieniu "Pogrzebu po polsku" po ostatnich słowach mowy pogrzebowej zapada już kurtyna, gdy Kowalski (Witold Pyrkosz). który zerwał się z martwych i gna biegiem do rampy, triumfalnie krzyczy do widowni: jestem!
Publiczność gromkim oklaskiem kwituje sztukę Różewicza, przedstawienie Krasowskiego i to końcowe ,,Jestem!", choć ono właśnie wymierza całe oskarżenie we wszystkich, po obu stronach rampy - w zbiorowość. I choć widownia odbiera je jak jeszcze jeden żart sceniczny i bawi się wesoło, to w tym momencie zwolna wraca do powagi. Przed treścią i przedmiotem oskarżenia mowy pogrzebowej kapituluje i wzdraga się zdrowy rozsądek, więc samo oskarżanie można przełknąć gładko, jak żart sceniczny. Choć po zastanowieniu także słowa mowy pogrzebowej ranią i gorzko robi się w ustach. Nie ma bowiem takiego, co zaprzeczy choćby jednemu zdaniu mowy oskarżenia i powie, że nigdy taki Kowalski nie oglądał naszego kraju, a jeśli oglądał, to był niecodziennym wyjątkiem i znalazł zastępy antagonistów, którzy uniemożliwili mu jego szkodliwe działanie. Ale po końcowym "Jestem!" zakres oskarżenia poważnie się rozszerza, dotyczy nie pojedynczego Kowalskiego, atakuje każdego. Krasowski-reżyser za Różewiczem-dramatopisarzem spróbował ustawić nagą prawdę przed lustrem. Całe przedstawienie zrobił dla owego "Jestem!", wyprowadzonego z dramatu Różewicza i dopisanego na zakończenie do jego tekstu.
Tylko teatr i dramat mówiący jasno o nas tu i teraz ma wyższe znaczenie społeczne. Materiał dla takiego teatru napisał Różewicz, a taki teatr w przedstawieniu "Pogrzebu po polsku" stworzył na scenie Krasowski. Ich wspólnym celem stało się wstrząśnięcie sumień po obu stronach rampy. Atakowi na życie samo, na Kowalskich, ich wady i wpływ na otoczenie towarzyszyła w tekście Różewicza drwina ze współczesnego teatru. Toteż w "Pogrzebie po polsku" Krasowski z satysfakcją musiał podchwycić szansę wyśmiania całego nowego teatru i krytyki, która nie zwykła sięgać pod powłokę artyzmu i kierować się w ocenie zawsze sprawdzalnym i jedynym w tym zawodzie niezawodnym kryterium, jedynym sprawdzalnym w sztuce - kryterium historycznym.
Dzięki temu otrzymaliśmy na Scenie Kameralnej we Wrocławiu z inwencją i drobiazgowo realistycznie przedstawiony katalog inscenizacyjnych mód spisany przez Puzynę. Zagrany został on dosadnie choć nie brutalnie, z wdziękiem i dowcipem, bez tanich aluzji, wprost. Powstało w ten sposób ważne przedstawienie. W ataku na samo życie - nieco może zbyt plakatowe i publicystyczne. Ale w sposobie kompromitowania gmatwaniny różnych poetyk i konwencji współczesnego teatru - zapatrzonych we własną wirtuozerię a coraz mniej wrażliwych na sprawy bliskie widowni - gwałtowne, ostre, zjadliwe. Jest naładowane humorem, śmiechem, żartem, ironią, drwiną, parodią. Z pełnym i sprawnym, aparatem teatru zawodowego przypomina przedstawienia studenckie z najlepszych czasów tego teatru. A przy tym nikogo na widowni nie przygnębia, nikogo nie zmusza do bicia się w piersi, nikomu nie narzuca poczucia winy. Wszystkich jednak przymusza najpierw do śmiechu, portem także do pomyślenia.
Jakże się bowiem nie śmiać z panoramy współczesnych stylów i technik teatralnych, z aktorskich etiud naśladujących znane gwiazdy estrady i piosenki, z rozmów z autorami dramatycznymi w masowych środkach przekazu i panujących tam obyczajów, ze sparodiowanego ruchu młodych. Sceny społecznej satyry płynnie i niepostrzeżenie przeobrażają się w paszkwil na teatr, krytyka teatru przemienia się niezauważalnie w oskarżenie społeczeństwa. Jest w tym świetna i dyskretna robota teatralna, sprawność rzemiosła i drwina.
W tej płaszczyźnie jest w "Pogrzebie po polsku" kilka etiud, kilka postaci, wiele scen i dialogów spreparowanych z maksymalnym wyczuciem parodii. Świetna para, Konferansjer (Romuald Michalewski) i Reporterka (Marta Ławińska), prezentuje urządzenia teatru wśród ryku przeciwpożarowych syren i dymu, troszcząc się głównie o siebie - Konferansjer o zafascynowanie swoim przemówieniem o mechanicznych i socjalnych urządzeniach w teatrze, Reporterka - o własny strój. Śmieszy do łez Aktorka (Janina Zakrzewska) pokazująca właściwe niektórym nowym inscenizacjom zderzenie w grze aktorskiej antycznego patosu z naturalistycznym wygraniem namiętności. Podobnie ucharakteryzowana na Violettę Villas, kochanka Kowalskiego Pralinka (Irena Remiszewska). Robi wrażenie scena świętego oburzenia Adaptatorki-Położnej (Halina Romanowska) i przerażenie Strażaka (Gustaw Kron) wobec powstającego w podziemiach nowego teatru. Trzy wszakże sceny dzięki grze aktorów pozostają na długo w pamięci. Są to: rozmowa Autora (Romuald Michalewski) z dwoma panami, z których Andrzej Wilk tylko znaczącym pochrząkiwaniem wywołuje salwy śmiechu, przekomiczna scena telefoniczna Kowalskiej (Iga Mayr) i towarzyszące jej duszenie się Kowalskiego, wreszcie niezapomniane sceny między Ojcem Kapucynem (Artur Młodnicki) a Kierownikiem (Piotr Kurowski) i jego Sekretarzem (Gustaw Kron), zwłaszcza we włączonej do przedstawienia scenie z "Dziadów".
Wybitni pisarze polscy w prozie, poezji, dramacie sporządzili rejestr grzechów głównych polskiego społeczeństwa, a w szczególności wartościowali jego możliwości podjęcia działania. Różewicz "Pogrzebem po polsku" dopisał się do tej kategorii pisarzy polskich. Ale zainteresowała go nie niezdolność do podjęcia czynu w ogóle, ale niezdolność do podjęcia czynu zgodnego z rozsądkiem zbiorowości - przeciw czynom nieodpowiedzialnym jednostek. Odwieczna, polska bierność mądrości i uczciwości w praktycznym działaniu wobec ofensywnej i operatywnej głupoty, cwaniactwa, prywaty karierowiczostwa, w życiu i w sztuce.
Krasowski analizę i diagnozy Różewicza wyostrzył, ukierunkował, nadał im akcenty żywe tak w satyrycznym, jak i w optymistycznym wydźwięku. Szkoda tylko, że na nieco kabaretowej formie przedstawieni odbiły się niedowłady sztuki Różewicza, których teatr już dalej - by nie zniszczyć sztuki autora i nie przeobrazić jej w zupełnie inny dramat - nie mógł zatuszować. A te niedowłady to nie tylko niepełnospektaklowy tekst, ale przede wszystkim wciąż przez widza poszukiwanych wartości dramatycznej sztuki: akcji i bohatera. Bez nich ani rusz, choć już obojętne jest czy uformowane w dramacie o luźnej konstrukcji czy w dramacie klasycznie rygorystycznej budowy. Inaczej można się pośmiać i nawet pomyśleć, ale trudno przeżywać. Nie można przeżywać abstrakcji, trzeba czuć miłość lub wstręt do bohatera i znać zarys jego biografii.