Artykuły

Aktor wiary(nie)godny

Przyjemnie żyło się w dawnych czasach PRL-u, gdy aktorstwo było zawodem polegającym na graniu w teatrze, filmie, słuchowiskach radiowych lub - w najgorszym razie - na recytowaniu wierszy na akademiach ku czci. Przyjemnie - przynajmniej widzowi. A aktorzy, choć jakiegoś znacznego majątku na uprawianiu swojego zawodu dorobić się nie mogli, korzystali na tej jednoznaczności, otaczani szacunkiem i bezwarunkową sympatią - pisze Jacek Rakowiecki na blogu Filmowisko.

Mogli w dodatku zbierać owoce ekstra-uznania, gdy do widzów dochodziły wieści, że komuna ich ocenzurowała. Albo gdy sami dawali artystyczne i pozaartystyczne sygnały, że z komuną nie utożsamiają się wcale, czy wręcz ją kontestują. Wtedy, bywało, zasłużenie lądowali w panteonie Aktorów Narodowych. Tę obywatelską, patriotyczną, nonkonformistyczną tradycję zapoczątkował sam Wojciech Bogusławski, ojciec polskiej sceny, gdy wystawiając w roku 1794 rewolucyjnych w przesłaniu "Krakowiaków i górali" antycypował insurekcję kościuszkowską.

W kapitalizmie, choć Holoubek czy Szczepkowski z rozpędu jeszcze weszli do pierwszego półwolnego sejmu (za co zresztą już się z nich naigrywano, że to "komedianci" w polityce), aktorzy z polityki powoli się wycofali. A fakt, że bywają nadal odpytywani z poglądów ideowo-politycznych, nie wynika już z rangi zawodu, ale tego, że najpopularniejsi z nich zostali włączeni przez media do grupy celebrytów, gdzie występują pospołu z piosenkarzami, tancerzami, fryzjerami, projektantami ubrań i innymi mistrzami plucia na odległość.

Pojawiła się za to dla nich nowa możliwość zdobywania sławy równocześnie z pieniędzmi - dzięki reklamom. Tradycyjny widz, choć przeżywał jeszcze szok, widząc Janusza Gajosa z filiżanką pewnej kawy, z czasem przywykł do tego nowego zjawiska do tego stopnia, że Marka Kondrata w roli wiernego klienta pewnego banku wręcz zaczął sobie cenić i poważać.

Wszystko więc w aktorstwie stało się w zasadzie normalne, jak w całym kapitalistycznym świecie (jaki świat - taka normalność), gdyby nie pojawiające się od czasu do czasu nowe dylematy. Ot, taki Daniel Olbrychski, symbol narodowy nie tylko przez Kmicica i innych, ale też przez jego społeczno-komentatorski temperament (od cięcia szablą po fotografiach w Zachęcie po bywanie w programie Tomasza Lisa), zaszokował nagle swojego widza występem w reklamie Biedronki. Tej samej Biedronki, która w wyniku uzasadnionych oskarżeń o drastyczne łamanie praw pracowniczych przed dziewięciu laty, obecnie stała się pierwowzorem sklepów sieci Motylek z "Dnia kobiet" Marii Sadowskiej.

W odzewie na Kmicica (a może tym razem bardziej Karola Borowieckiego z "Ziemi obiecanej"?) zachwalającego kwintesencję polskości w portugalskim wydaniu, odezwało się "Stowarzyszenie Stop Wyzyskowi - Biedronka", wypominające, że portugalska firma nie tylko "przez lata narażała zdrowie kobiet, zmuszając je do pracy niezgodnej z kodeksem pracy", ale i "do dziś nie wypłaciła pracownikom wynagrodzenia za pracę po godzinach", a "zamiast przeprosić, ciągała ich [stowarzyszenie] po sądach i szkalowała na łamach ogólnopolskiej prasy".

Daniel Olbrychski i jego żona, a zarazem agentka, odmówili komentarza w tej sprawie "Gazecie Wyborczej", choć wcześniej aktor poczuł się zobowiązany, by swój udział w promowaniu Biedronki uzasadnić dodatkowo, mówiąc: "W zasadzie w tej reklamie nie gram, tylko mówię prawdę". Nie dodał, a chciałoby się wiedzieć, czy te "pozaekranowe" słowa też były opłacone, czy całkowicie szczere i spontaniczne.

Podobne pytania cisną mi się na usta po lekturze wywiadu, jakiego Danuta Stenka udzieliła miesięcznikowi "Sens". Poza całą jego psychologicznie-intymno-rodzinną treścią, znakomita aktorka mówi w nim, że jej azylem jest łazienka, a "na przyjemność łazienkowego rytuału składają się również te wszystkie czary-mary i zabawki - szczotki, balsamy, kremy, a zwłaszcza moja ukochana ostatnio seria [tu pada nazwa konkretnej linii kosmetyków], konkretnie krem i serum na zaczerwienienia, które ratują mi skórę po scenicznych makijażach".

Nie byłoby w tej wypowiedzi nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Stenka półtora roku temu rozpoczęła z wymienioną przez siebie firmą kosmetyczną współpracę nazywaną eufemistycznie byciem "ambasadorem marki". Problem w tym, że w cytowanym wywiadzie faktu tego nie zdradza, więc sugeruje, że wymienia nazwy produktów spontanicznie, a nie dlatego, że po prostu jej zapłacono za to właśnie, by "mimowolnie", "mimochodem", "bezwiednie" i "spontanicznie" je wymieniała.

Nie chcę się czepiać aktorów za udział w reklamach. Podoba mi się to, czy nie, w kapitalizmie jest to normalny i rutynowy wręcz aspekt uprawiania aktorstwa. Sądzę jednak, że zarówno w interesie widza, jak i każdego aktora, jest ustalenie reguł tej gry. Chciałbym więc mieć prawo do wiedzy, co ze słów wypowiadanych przez profesjonalistę w udawaniu jest opłaconym komunikatem, a co jego prywatnym zdaniem. Tego prawa, oczywiście, nikt mi nie zapisze w konstytucji, ani nawet w kodeksach etycznych aktorstwa. Ale nawet dla aktorów lepiej, żeby widz wiedział, kiedy aktor gra, a kiedy nie. Inaczej mogę dojść do wniosku, że Stenka mówi o harmonii i kryzysie w swoim małżeństwie, bo zapłaciła jej za to kancelaria adwokacka specjalizująca się w rozwodach, albo jakiś prywatny instytut terapii małżeńskiej, a Olbrychskiego, gdy będzie jako zaangażowany obywatel krytykował jakiegoś polityka lub partię, będę podejrzewał o zainkasowanie honorarium od partii konkurencyjnej.

Uważajcie, aktorzy! Potraficie być tak przekonujący, że widz nie odróżni scenicznej prawdy od życiowej fikcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji