Artykuły

Hazard Elżbiety Czyżewskiej

Jej ostatnią rolą przed emigra­cją z kraju był występ w sztuce wielkiego współczesnego drama­turga amerykańskiego, Artura Millera. Jej pierwszą, po powro­cie, stał się występ w typowej amerykańskiej komercji. Rów­nież na deskach Teatru Dramatycz­nego, który opuściła w 1967 r. wyjeżdżając wraz z mężem, ko­respondentem amerykańskim, do Stanów. Wtedy sztuka teraz komercja, ot znamię czasu.

Jej Maggie w "Po upadku" Mil­lera była wielką rolą. Jak będzie grała obecnie? To pytanie napę­dza do sali Teatru Dramatyczne­go tłumy publiczności, które po upływie tylu lat o Elżbiecie Czy­żewskiej nie zapomniały. Była przecież i naszą gwiazdą filmową, prezentując typowo polską uro­dę, liryzm i wrażliwość, a także umiejętność gry komediowej. Przypomnijmy choćby jej role w "Giuseppe w Warszawie" i we "Wszystko na sprzedaż". Wzru­szająca jest taka wierność publicz­ności i uleganie legendzie przez kolejne pokolenia.

Pobyt Czyżewskiej na obczy­źnie nie był usłany różami. Były w nim też i okresy przestojów w pracy i różnych trudności. Krótko mówiąc, na obcej ziemi nigdy nie zyskała powodzenia, którym cie­szyła się w Polsce. Zresztą przed tym wyjazdem ostrzegali ją przy­jaciele, m.in. wielki aktor Jan Świderski.

Piotr Cieślak, wprowadzając na afisz sztukę Johna Guare'a pt. "Szósty stopień oddalenia", ob­sadził ją chyba w najefektowniej­szej roli. Podkreślając ważność postaci Louisy, wrażliwej żony pokątnego handlarza malar­stwem, swoimi zabiegami reży­serskimi.

Sztuka jest rzeczywiście bardzo sprawnie napisana. Autor ma na­wet tzw. ambicję chociaż komer­cyjnego charakteru jego dzieła nie da się ukryć.

Temat dość ograny we współ­czesnej dramaturgii: samotność człowieka we współczesnej wiel­komiejskiej cywilizacji, niemo­żność wyrwania się z własnego kręgu i przezwyciężenia społecz­nych ograniczeń.

O sukcesie Guare'a zadecydo­wał więc warsztat. Przede wszyst­kim umiejętność budowania za­skakujących sytuacji i błyskotliwy dialog. W życie bogatej pary amerykańskiej, opętanej robie­niem różnych ryzykownych acz intratnych interesów na dziełach sztuki i ich przyjaciela, południowoafrykańskiego milionera wkrada się intruz, ciemnoskóry młody człowiek. Błyszczący eru­dycją, dowcipem. Kolejne sceny uświadamiają nam, że jest to Eliza w spodniach, bohaterka stwo­rzona przez GB. Showa, dzie­wczyna z ludu, która nauczywszy się poprawnie mówić, zdołała omamić najlepsze londyńskie to­warzystwo. Współczesnemu wi­dzowi jest lepiej znana ze sławnej musicalowej przeróbki pt. "My fair lady".

Nonsensem byłoby streszcza­nie sztuki i zdradzenie pointy. Ważne, że właśnie w Louise, przezwyciężającą własny ruty­nowy sposób życia i naskórkowość kontaktów z ludźmi, wcieli­ła się Czyżewska.

Jej Louise od Maggie w sztuce Millera dzieli prawie trzydzieści lat - premiera "Po upadku" od­była się w 1965 r., to szmat czasu. Powrót na rodzimą scenę musiał być zatem dla aktorki niebywa­łym hazardem. Tym bardziej że musiała nie tylko zagrać rolę, lecz także stanąć twarzą w twarz z własną legendą. A legendzie najtrudniej sprostać. Ba, właściwie sprostać nie można. Bowiem pa­mięć nasza ma cudowne właści­wości mitotwórcze, wyolbrzymia­jące i upiększające przeszłość.

To szalone obciążenie było w grze Elżbiety Czyżewskiej widać od pierwszej sceny. Starała się od samego początku osiągnąć jak największą sugestywność. Prze­bić się do widza. Być z nim jak najbliżej. Dlatego wychodziła na przód sceny. Starała się jak najle­piej pokazać przemianę Louisy, budzenie się w niej wrażliwości na drugiego człowieka, wyrywa­nie się z własnego egoizmu.

Ale bardzo szybko stało się jasne, że im bardziej aktorka stara się, tym odnosi większe niepo­wodzenie. W swoich wspaniałych czasach z młodości cechowała ją wielka oszczędność gry. Potrafiła wiele wyrazić dyskretnym, pra­wie niezauważalnym gestem, niemal niewidoczną naturalną mimiką, lekkim załamaniem gło­su.

Teraz, chcąc powrócić do swo­jej publiczności, szalała po sce­nie. Operowała szerokim, intensywnie używanym gestem. Jak w dawnym prowincjonalnym tea­trze. Temu towarzyszył też spo­sób mówienia tekstu - forte, for­tissimo, żeby użyć określeń mu­zycznych. Dopiero pod sam ko­niec, gdy może napięcie w niej się zmniejszyło, zdobyła się na jedną czy dwie sceny, które przypomniały nam dawną Czy­żewską.

Ale nie uważam tego niepo­wodzenia za klęskę ostateczną aktorki. Myślę, że wynika ono nie z braku umiejętności, lecz jedy­nie z sytuacji psychicznej, w któ­rej się ta bardzo wrażliwa aktorka znalazła. Sądzę, że nawet jej Louisa może być nie do poznania lepiej zagrana gdzieś koło dwu­dziestego - na oko - przedsta­wienia. Kiedy opadną emocje związane z powrotem na naszą scenę po prawie trzydziestolet­niej nieobecności. A następne ro­le już z całą pewnością będą za­grane na właściwym poziomie Elżbiety Czyżewskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji