O sztuce "jedzenia nogami"
"Nie wiem, czemu to się dzieje, ale koncepty przychodzą mi tylko na ludzi w niełasce" - głosi aforyzm Chamforta. To prawda, najłatwiej atakować leżącego, który nie ma możliwości obrony. Zawczasu unikając niebezpieczeństwa, przed którym przestrzegał aforysta, poświęćmy kilka myśli pewnemu zjawisku, które - sądząc z nieuchronnego biegu rzeczy tego świata - w niełasce tej znajdzie się już wkrótce.
Ostatnie przedstawienie Teatru Rozmaitości o niesłychanie atrakcyjnym tytule "Shopping and Fucking" skłania do zastanowienia nad szczególną zmianą w stylu uprawiania kultury. Jej symbolem może być jednak inny spektakl - dzieło czołowego twórcy tej formacji, czyli Grzegorza Jarzyny. Do inscenizowania wystawionych w marcu tego roku "Ślubów panieńskich" zabrał się z prawdziwym zapałem. Okazało się jednak, że dotychczas obowiązującą konwencję uważa za zmurszałą, a posługujących się nią ludzi - za niezbyt rozgarniętych.
Pierwsze minuty spektaklu były dość niewyszukanym wyśmiewaniem tradycyjnego teatralnego języka, fredrowskiej miary weryfikacyjnej, a więc środków, którymi z powodzeniem posługują się do tej pory ludzie teatru. Przypomina to trochę wydziwianie prostaczków na ludzi posługujących się nożem i widelcem. Ponieważ należało zaproponować coś odkrywczego, dalsza część tego spektaklu przebiegała pod hasłem "sztućce precz, jedzmy rękami".
Przedstawienie do tej pory pełne sztubackiego humoru nagle zwolniło bieg. Sposób okazał się niewydolny, przyjęta konwencja była więc nieskuteczna. Należało zatem zaproponować antykonwencję, czyli "jedzenie nogami". Psychodeliczne światła, porwana wersyfikacja, harce pod kołdrą, golizna, prysznic na scenie - sromotnie przegrały z mądrością Fredry. Na nic zdała się lekcja, rok wcześniej udzielona Krzysztofowi Warlikowskiemu przez Szekspira. Zjedzone nogami "Poskromienie złośnicy" z Teatru Dramatycznego było jedną z najbardziej gorszących porażek artystycznych zeszłego sezonu. Kilka lat wcześniej Piotr Cieplak skonsumował nogami "Historyję o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" Mikołaja z Wilkowiecka. Problem sacrum, a także wspaniały staropolski język, odsunęły się na dalszy plan wobec występu rockowej orkiestry Kormorany. Młodociana widownia zauważyła bowiem (co słyszałem na własne uszy) tylko czadową muzykę. Treść przedstawienia była tylko nieistotnym dodatkiem do ogłuszającego łomotu.
Jaką wizję świata proponują nam młodzi twórcy? Co chwila słyszymy z ich ust banały o świecie, w którym upadły wszystkie wartości, młodzi ludzie zagubili się w pogoni za groszem, a jedyną ucieczką są muzyka techno i narkotyczny trans. Stąd też ulubionym typem literatury są importowane sztuki: Brada Frasera, ostatnio Marka Ravenhilla czy też Bernardo Marie Koltesa ukazujące świat jako śmietnisko, po którym pełzają zewnętrznie tylko podobne do człowieka stwory, którym do szczęścia nie potrzeba nic ponad działkę heroiny, otumanienie się muzyką techno, trochę promiskuityzmu w dowolnych konfiguracjach damsko-męskich, męsko-męskich czy damsko-damskich. Taki jest świat "Szczątków ludzkich", "Shoppinng and..." albo "Zachodniego wybrzeża". Czasem pojawi się w nim wielokrotny morderca, czyli sam Roberto Zucco, uznawany przez artystów i ich apologetów niemal za postać godną sympatii, ba, może nawet symbol pokolenia. Dość ubogi to i zredukowany świat.
Czy ta wizja odpowiada prawdzie? Tylko częściowo. Nie można zaprzeczyć, że istnieją i tacy ludzie. Z pobieżnych nawet obserwacji łatwo wyciągnąć wniosek, że gdyby to oni właśnie tworzyli społeczeństwo, to przestałoby działać wszystko - łącznie z uliczną sygnalizacją świetlną. Ponieważ jednak sygnalizacja działa, a w teatrach wciąż odbywają się premiery, można więc wnioskować, że ta wizja świata jest dość przeczerniona. Wystawione do tej pory na naszych scenach sztuki z kręgu modnego na Zachodzie "teatru okrucieństwa", a także zapowiedź następnych należy traktować nie jako wyraz zatroskania młodych twórców losami swojej generacji, lecz wynik starannie przeprowadzonej kalkulacji. To jest modne, to się opłaca.
Taki teatr nie ma jednak większych możliwości rozwoju. Ponieważ produkcje są do siebie dość podobne, robione w tej samej manierze skrajnego naturalizmu, przejedzą się dość szybko. Znudzona nimi publiczność nie będzie już chciała oglądać nowych dzieł, zwłaszcza że te, którymi dysponujemy w tej chwili, nudzą już po 20 minutach.
Od dziesięciu lat cieszymy się w Polsce swobodą wypowiedzi artystycznych, wolnością słowa, o jakich nie śniło się poprzednim pokoleniom. Jaki użytek zrobili z nich młodzi twórcy?
Kilka tygodni temu w Tarnowie, w przedstawieniu "Zemsty" Papkin nieoczekiwanie pojawił się na scenie w ubiorze, którego kompletność pozostawiała wiele do życzenia. Wywołało to wówczas protesty ojców miasta, niejeden dziennikarz pożywił się tą "bulwersującą" informacją. Czy to oburzenie i zgorszenie jest słuszne? Już nie. Goły zadek Papkina to tylko prowincjonalny wariant teatralnych, nowinek. Wciąż słyszymy, że w kolejnym teatrze można obejrzeć sceny dostępne do tej pory tylko w peepshow, że znów ktoś na znak artystycznej odwagi i bezkompromisowości zdjął spodnie. Swoich aktorów rozbiera Anna Augustynowicz, goliznę prezentuje (choćby w "Zachodnim wybrzeżu") Krzysztof Warlikowski, bardzo lubi czynić to w swoich przedstawieniach Grzegorz Jarzyna.
O ile w "Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich" reżyser nie wykazał się wystarczającą śmiałością i kluczowe momenty przedstawienia rozgrywają się jednak we wstydliwie przyćmionym świetle, o tyle w "Shopping and Fucking" Paweł Łysak niewiele pozostawił naszym domysłom. Ze zdumieniem oglądamy narkotyczne seanse w psychodelicznych światłach, a reżyserzy wciąż zachwycają się modnym transem, który przecież tłumaczy każde głupstwo. Po raz pierwszy z polskich scen słychać język, którego w bardziej oficjalnych rozmowach wystrzegały się niegdyś nawet męty społeczne. Do niedawna prasa zwykła opuszczać co bardziej drastyczne słowa. Dziś bez żenady, a nawet z pewną satysfakcją, tłumaczy się na polski wymieniony wyżej tytuł, zastanawiając się, jakie słowo bardziej pasuje. Ma to być oznaką "doganiania świata", naszej europejskości. Tak naprawdę jednak te rozbierania i rynsztok na scenie przypominają zabawy małych chłopców licytujących się, który z nich klnie najpiękniej.
Bilans dziesięciu lat tej swobody wypada nadzwyczaj żałośnie. Przypomina radość pewnego marynarza cieszącego się swobodą, którą przyniosła mu październikowa rewolucja. On bowiem za jej ucieleśnienie uważał możliwość zabronionego do tej pory plucia.
Czy młody polski teatr może chociaż urzekać swoją sprawnością? Trudno się z tym zgodzić. Można nawet zauważyć, że profesjonalny poziom młodego pokolenia polskich artystów systematycznie się pogarsza. Od 234 lat istnienia w Polsce instytucjonalnej zawodowej sceny nie mieliśmy do czynienia z tak powszechnym zjawiskiem niszczenia i kwestionowania jej dorobku. Młodzi twórcy bez żenady przyznają się do braku związku z tradycją, a nawet do jej nieznajomości.
Przystępując do realizacji "Magnetyzmu serca", znanego do tej pory jako "Śluby panieńskie", Grzegorz Jarzyna w przedpremierowym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" przyznawał się z rozbrajającą szczerością, że o ile w czasach szkolnych nic nie rozumiał z tej lektury, podjął ten wysiłek podczas pracy nad przedstawieniem. Oznacza to, że "nie brał Fredry" podczas swoich reżyserskich studiów, toteż za najlepszy sposób jego prezentacji uznał jedyną znaną sobie konwencję "jemy nogami", z wiadomym artystycznym skutkiem.
Słychać czasem, że spektakle "młodszych zdolniejszych" imponują warsztatową sprawnością wyrażającą się w żonglowaniu konwencjami, zabawą światłami i muzyką. Nikt lub prawie nikt nie chce jednak zauważyć, że przedstawienia dużej części młodych reżyserów zszyte byle jak, pozbawione puent, są śmiertelnie nudne. Młodzi twórcy nie posiedli lub nie zdradzili do tej pory szczególnej umiejętności pracy z aktorem, tworzenia postaci o jakiejś biografii, mających swoje życie i problemy, z którymi muszą uporać się na naszych oczach. Co dzieje się z niegdysiejszą chlubą polskiego teatru, czyli z aktorstwem? Dlaczego spektakle "młodszych zdolniejszych", tak dobrze nagłośnione elektroniczną aparaturą, są dziwnie nieme, gdy występujący w nich aktorzy muszą otworzyć usta? Jaką tajemnicę chcą przed nami ukryć modne ostatnio Magdalena Cielecka i Maja Ostaszewska, gdy na scenie Rozmaitości wypowiadają bezgłośnie dobrze przecież znany tekst Fredry? Dlaczego usadzony w pierwszym rzędzie Teatru Dramatycznego na przedstawieniu nawróconego (miejmy nadzieję chwilowo) na młody polski teatr Krystiana Lupy nie słyszę młodych aktorów grających zalotników Penelopy w "Powrocie Odysa"? Co stało się z polskim szkolnictwem teatralnym, nie uczącym reżyserów o Fredrze, wypuszczającym pozbawionych głosu aktorów? Dlaczego wreszcie w ostatnim przedstawieniu Rozmaitości, przedsięwzięciu chybionym artystycznie i szkodliwym społecznie, w obsadzie można odnaleźć nazwisko studenta szkoły teatralnej? Te niezrozumiałe wydarzenia odbywają się przy pełnej aprobacie ludzi odpowiedzialnych za krzewienie dobrego smaku.
Święta zasada marketingu mówi, że nietrudno coś wyprodukować czy też wymyślić nową modę, bowiem prawdziwy problem pojawia się w chwili sprzedaży. Tym trudniej wykreować coś tak ekscentrycznego, jak "jedzenie nogami". Z pomocą pospieszyli krytycy i dziennikarze. Szczególne wyrazy uznania należą się tu zwłaszcza Piotrowi Gruszczyńskiemu, który wykazał prawdziwy talent godny biegłego copyrightera. Jego dziełem jest bowiem pojęcie "młodsi zdolniejsi", umieszczone po raz pierwszy w programowym tekście z 3. numeru zeszłorocznego "Dialogu".
Znany krytyk z niespotykanym w tej branży talentem przeprowadził prawdziwą marketingową kampanię. Uświadomił młodemu widzowi, zakochanemu ponoć tylko w "Urodzonych mordercach" i "Pulp Fiction", że nie można mu "wpierać wbrew jego woli modelu teatru-świątyni, w której w najlepsze, jakby nigdy nic, zanudza się wszystkich przygodami Pani Dulskiej, dobrze, jeśli przebranej we współczesny kostium (sic!). Nowa publiczność oczekuje od teatru zabawy, prawdy i teatralnej pulp fiction, a nie nudnego moralizatorstwa i nieszczerego udawania".
Innymi słowy - bądź sobą, wybierz swój teatr. Według naszego krytyka "z całą pewnością nowy teatr jest lewicowy", choć jest to lewica nieszkodliwa, gdyż "nigdy nie będzie teatrem społecznie zaangażowanym". Tak oto można "jeść nogami", w dodatku z wdziękiem przekładając prawą nogę za lewe ucho. W sukurs młodym artystom przyszedł Roman Pawłowski, który w zeszłym roku dał do zrozumienia, że "Poskromieniem złośnicy" Krzysztof Warlikowski ustalił nową miarę dla klasyki w naszym teatrze, zaś w tym roku obwieścił, że po "Magnetyzmie serca" Fredro nigdy nie będzie już taki sam. Nawet dostojny miesięcznik "Teatr", który we wstępnym artykule swojego redaktora naczelnego (nr 10. z zeszłego roku) wyraził nadzieję, że jego periodyk "jest także postrzegany jako konserwatywny", również nie oparł się pokusie "jedzenia nogami". W czerwcu zeszłego roku dwie strony poświęcono fotografiom z "Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich", a ich twórcy przyznano tegoroczną nagrodę im. Swinarskiego za krakowską "Iwonę, księżniczkę Burgunda" oraz właśnie "Szczątki...", z niejaką trudnością wpisujące się w konserwatywne postrzeganie kultury czy w ogóle świata.
"Młodszym zdolniejszym" przyglądają się z prawdziwą życzliwością krakowskie "Didaskalia", a także wrocławski "Notatnik Teatralny", który Wunderkindom naszego teatru poświecił nawet specjalny numer. "Polityka" swój Paszport przyznała najgłośniejszemu twórcy z tego kręgu. Gdy myśli się o tryumfie mody na "jedzenie nogami" i wrzawie, którą stworzono wokół niej i jej kreatorów w mediach, przypomina się zapomniana już nieco sztuka Ionesco, w której wszyscy stają się nosorożcami.
We wspomnianym już tekście Piotr Gruszczyński wyraził nadzieję, że "następny krok to powstanie teatru, który sam się nie boi, ale którego trzeba się bać". Można zacząć już dziś. Działalność "młodszych zdolniejszych", ich agresywność i medialna skuteczność przy równoczesnym braku czegoś sensownego do powiedzenia ze sceny, każą myśleć o naszym teatrze z prawdziwą troską. Nieliczne wyspy kultury, myśli i dobrego smaku na naszych oczach zalewane są falą barbarzyństwa.
Jedyną pociechą może być studiowanie starych recenzji z przedstawień Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym, z którym porównuje się czasem "młodszych zdolniejszych". Początkowe zachwyty nad "Balladyną" na Hondach ustępują rosnącej liczbie pytań po "Mężu i żonie" rozegranych (skąd znamy te pomysły?) w wannach. "...iDekameron" z końca jego dyrekcji powoduje już tylko zbiorową furię. W którym momencie jesteśmy my? I kto następny do wylansowania?