Fredrowskie Tors(h)je
W niedzielny wieczór byliśmy świadkami debiutu młodej, nieznanej do tej pory reżyserki Sylwii Torsh - kolejnego wcielenia rzutkiego dyrektora stołecznego Teatru Rozmaitości Grzegorza Jarzyny. Premiera w Rozmaitościach rozszerzyła horyzonty naszego myślenia o sztukach Aleksandra Fredry.
Miło donieść, że od przedwczoraj mamy "Śluby panieńskie" na miarę naszych czasów. Niebanalny to teatr. Dużej odwagi trzeba było, by z dzieła, które - wedle Torsh - nikogo już przecież nie śmieszy, wydobyć inne, godne naszych czasów znaczenia.
Hrabia zdemaskowany
Młoda reżyserka pierwszą częścią swego dzieła udowodniła ponad wszelką wątpliwość, jak nudny i sztuczny był dotychczasowy sposób wystawiania tej starej ramoty. Pokazała nam puste gesty, sztuczne wzdychania, niczym gorset krępującą inwencję ścisła wersyfikację, i to przednio-językowo-zębowe "ł" dłuższe i głośniejsze od całego wyrazu - okazało się, że jest to teatr godny najwyżej świetlicy.
Na całe szczęście, gdy debiutantka obnażyła już odważnie miałkość starego teatru, wraz z wykonawcami dała nam kontrpropozycję. Jakże trafny był przyjęty tu trop interpretacyjny! Śmiała myśl Sylwii Torsh przekonała wszystkich, że "Śluby panieńskie" są tak mroczne, jak najbardziej ponure dramaty Strindberga i O'Neille'a.
Nowe myślenie
Sylwia T. umie przejść płynnie od starego typu teatru, gdzie ze sceny słychać wyraźnie, o czym mówią aktorzy, do teatru nowoczesnego, gdzie nic nie słychać. Niczym rękawiczki zmienia konwencje - od amatorskiej poprzez mroczny psychologiczny dramat aż po jakże ubarwiającą każde nowoczesne przedstawienie psychodelię. Torsh nie zapomina i o tych, którzy przyszli na komedię. Aby jej poczucie humoru nie raziło zbytnim, nienowoczesnym przecież wyrafinowaniem, zabawne momenty przedstawienia każą z wdzięcznością myśleć o tzw. fuksówce w szkole teatralnej, a i po trosze o popularnym ostatnio "13. Posterunku".
Reżyserka zyskała nieocenioną pomoc w Horście Leszczuku, który jej przedstawieniu dał mistrzowską oprawę muzyczną - od walca w stylu brillant poprzez smyczki, syntezatory, włoski przebój aż po ludową wiejską śpiewaczkę. Za każdym razem działał z zaskoczenia. Różnorodność tej oprawy muzycznej przydała przedstawieniu nowych postmodernistycznych kolorków.
Uwikłanie w tradycję
Aktorzy, zrazu występujący w niewygodnych romantycznych kostiumach, dla swojej i naszej wygody przebierają się w coraz nowocześniejsze stroje, by w pewnej chwili w gonitwie po scenie pozbywać się krępujących ubrań.
Dwaj amanci, by zadośćuczynić królującej ostatnio modzie na męski striptiz, czynią to tak skutecznie, że niewiele z ich wdzięków pozostaje w sferze domysłów. Gustaw, we wzruszającej nieporadnym aktorstwem interpretacji Zbigniewa Kalety, złapany zostaje in flagranti i goły niczym turecki święty z wdziękiem odpływa w kulisy.
Jakże często słychać było dotąd głosy, że młody aktor Cezary Kosiński to artysta uzdolniony, lecz widać go tak mało! Tym razem pokazał się nam w całej okazałości, gdyż Sylwia T. kazała mu wziąć tusz. Ów prysznic coś przypomina. Kiedyż to ostatni raz oglądaliśmy kąpiele u Fredry? Czy nie było to przypadkiem 22 lata temu w Teatrze Narodowym w "Mężu i żonie", dziele Adama Hanuszkiewicza? Niestety, nie wszyscy wykonawcy zrozumieli tę odświeżoną konwencję. Dotyczy to zwłaszcza Magdaleny Cieleckiej i Janusza Michałowskiego. Klara i Radost nie stanęli na wysokości zadania. Ich kreacje za bardzo przypominały odchodzący, na szczęście, w przeszłość stereotyp grania Fredry. Z czasem jednak i oni nabiorą wprawy, a przedstawienie Sylwii Torsh będzie dziełem w pełni nowoczesnym. Żywię jednak uzasadnione obawy, że nic nie da się zrobić z nudą, która bierze nas niczym w kleszcze. Na całe szczęście nie wszystkich. Owacje, które w imieniu debiutantki zebrał dyrektor Grzegorz Jarzyna każą sądzić, że młody polski teatr ma przed sobą świetlaną przyszłość.