Artykuły

Melpomena 99 - coś drgnęło? (fragm.)

CZADERSKI FREDRO

Grzegorz Jarzyna (Horst Leszczuk, Brokenhorst, Sylwia Torsh - na czym zapewne się nie skończy ciąg artystycz­nych pseudo tegorocznego laureata paszportu Polityki) ma do tej pory w swym dorobku trzy - z czaderskim wg niego Fredrą cztery - przedstawienia. I trzeba przyznać, że żadne z nich nie zostawiło obojętną ani publiczności ni krytyki. Począwszy od debiutu, witkacowskiego "Bzika tropikalne­go" w Rozmaitościach; poprzez gombrowiczowską "Iwonę księżniczkę Burgunda" w krakowskim Starym; aż po od­wołujące się do poetyki wideoklipu, świata filmu i kultury pornoshopu "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie" Bada Frazera w Dramatycznym (część recenzentów uznała je za skandal) Jarzyna tumani i przestrasza w stylu budzącym piski małolatów, które szaleją z zachwytu. Jarzyna, od początku obecnego sezonu szef artystyczny warszawskich Rozmaitości, przepowiada swojemu te­atrowi reformę na wzór kuracji Balcerowicza. Na scenie zdążył dać się poznać jako reżyser poczynający so­bie więcej niż swobodnie z inscenizowanym tekstem. Także jako świadomy swych atutów prestidigitator, zda­jący się mniemać, że wyobraźnia sceniczna i ponowoczesna żonglerka stylami, wystarczy za całe przesłanie teatru. Szczególnie, gdy się je przyprawi - malowniczy­mi na ekranach - dewiacjami naszej cywilizacji, w mie­szance z ostro podaną erotyką. Fredrowski spektakl, niedawno upieczony dyrektor sce­ny przy Marszałkowskiej podpisuje tym razem damskim pseudonimem; wystawiając "Magnetyzm serc" pod prze­kornie XIX-wiecznym tytułem. Niech nas powiedzmy nie zmyli wszakże pozorny pietyzm, z jakim aktorzy na początku mówią tekst, akcentując przedniojęzykowe ł; znak wywoławczy teatru papy, starej i dobrej (czytaj: tradycyjnej) sceny. Już wkrótce zmieni się to w oszała­miający korowód stylów; od romantyzmu, przez la belle epoque i dwudziestolecie, aż po dzisiaj. Im dalej w sztukę - Fredrowska arcykomedia w pięciu aktach grana jest bez przerwy - tym większe tempo owych me­tamorfoz, w których coraz to mniej słyszalny staje się wiersz hrabiego Aleksandra. Wiersz oddający - zważmy - kolejne stadia uczucia, rodzącego się mię­dzy czwórką młodych bohaterów. Reżyser zadowala się naskórkowym porozumieniem z widownią, której wy­starcza przemawiający do niej kod wizualno-muzyczny rodem z MTV. (Nawiasem mówiąc, ścieżka dźwiękowa tych spektakli - Jarzyna także tutaj jest autorem - to dzieło samo w sobie; majstersztyk, łączący najrozmait­sze gatunki muzyki, zarówno tej dzisiejszej, jak i histo­rycznej.) Panienka z dworku zmienia się w rozerotyzowanego wampa w wydekoltowanej sukni z papiero­sem w długiej lufce; druga z anielskiego dziewczątka w hajduczka, śmiele wskakującego na przyszłego męża - udającego, dla fortelu, że kocha inną... I podczas gdy nieszczęsny Albin ma do dyspozycji głównie mio­tłę suchych kwiatów, którymi pragnie uwieść rezolut­ną Klarę (rewelacyjna w kolejnej pracy swego reżyse­ra Magdalena Cielecka), szałaputowi Gustawowi dano o ileż więcej pola do popisu.

W scenie bez zbędnych niedomówień zademonstrowane­go happy endu, nasz główny amant doby romantyzmu - pamiętacie państwo w tej roli rektora Englerta? - stanie przed nami goły jak go Pan Bóg stworzył. Aby następnie kazać podziwiać swą muskulaturę przez zaparowane szyby łazienkowego prysznica. Matka Anieli, dostojna Dobrójska, przemieni się w przyzwalającą, nowoczesną rodzicielkę, której bynajmniej nie żenuje widok młodzieży kopulującej na środku salonu; także poczciwy Radost odkryje w sobie jeśli nie lwa, to dyskretnego demona seksu, zagrany cien­ko przez Janusza Michałowskiego, jedynego w tym gronie wapniaka po czterdziestce. Uff!... Jeśli to ma być Fredro - którego zresztą już na lekarstwo w części współczesnej - to ja jestem, hm, Roman Pawłowski. Nie tylko aprobują­cy bez zastrzeżeń spektakl panny Sylwii Torsh; więcej, przy­pisujący mu głębszy sens.

KTO SIĘ BOI GRZEGORZA J., CZYLI TEATR JEST WIECZNY

No cóż, recenzent "Wyborczej" musi; jego gazeta jest jed­nym ze sponsorów "Magnetyzmu", nie jedynym. (Obok fir­my Heleny Rubinstein, via warszawska edycja mieś. "Elle", i restauracji Gesslerów.) Nawiasem mówiąc, to też stosun­kowo nowe oblicze Melpomeny lat 90.; okazuje się, że gotowość wspomagania teatru coraz częściej zgłaszają powodowani szlachetnym snobizmem krezusi. Młoda widownia na przydługim przedstawieniu bawi się świetnie. Nawet jeżeli szkolnej, było nie było, lektury nie zna na wyrywki, a powinna - co reżyser wydaje się zakła­dać słusznie, acz, podejrzewam, mało realistycznie. I choć cały przewrotny sens miłosnej intrygi, jej rozwój i odbicie w psychice młodych bohaterów, ulegają, chcąc nie chcąc, kasacji, jak wytarte gumką myszką. Widocznie w sytuacji, w jakiej znajduje się dziś teatr, wciąż chodzi głównie o wspólnotę ludu i obalenie przy jej wspar­ciu muru między sceną a widownią. W "Ślubach panień­skich" Jarzyny porozumienie, o którym wyżej, realizuje się na kanwie wideoklipu, pastiszu niemego, i nie tylko, filmu plus wielości innych stylów - nie wyłączając produkcji ka­peli Bee Gees. Oby to był tylko punkt wyjścia, z jakiego młody, utalentowany i z tupetem startuje na przedprożu kolejnego tysiąclecia w dalszą karierę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji