Artykuły

Jarocki patrzy na pomnik Mickiewicza

Był kwiecień, może maj 2009. Dosyć już było ciepło, więc pewnie bliżej maja. Dzwoni telefon. Jarocki. - Chciałbym się z panem umówić, mam sprawę.

Zdziwiłem się: skąd miał mój numer? Nigdy przedtem nie dzwonił. Znaliśmy się, ale to była tylko znajomość, nic więcej. (W Krakowie, jak wiadomo, wszyscy się znają).

- Przeczytałem w takiej jednej książce - mówi dalej Jarocki - pański szkic o "Tangu". Robię teraz "Tango" w Narodowym. Chciałem porozmawiać, bo pan tam coś napisał, co mnie zastanowiło Może być w niedzielę na Rynku? W południe? U Noworola?

- Oczywiście - mówię.

Spotykamy się w niedzielę u Noworola. Jest ładnie, jakieś słoneczko się nawet przebija, więc siadamy w ogródku. Naprzeciwko Jerzego Jarockiego stoi Adam Mickiewicz na obesranym przez gołębie pomniku.

Pan Jerzy opowiada mi o tym swoim nowym "Tangu". Przygotowuje je czterdzieści kilka lat po tamtym słynnym pierwszym, które wystawił w Starym, z Dubrawską, Fabisiakiem, Bińczyckim, Nowickim.

- Całkiem już inaczej niż wtedy o tej sztuce myślę - powiada. - Wtedy bawiłem się fabułą, postaciami, dialogami. Dzisiaj widzę, że bawiłem się zbyt dosłownie. Miałem klucz do Mrożka, oczywiście z teatru absurdu, z Ionesco, i z Witkacego, rzecz jasna. Szyfry Mrożka też były jasne. Każdy wiedział, kto to w tamtych czasach był Edek. No i w jakiejś mierze Artur; w jakimś sensie mógł być nawet Mrożkiem albo mną. Mieliśmy po trzydzieści parę lat, Artur był trochę młodszy, co nie musiało robić różnicy. Ale teraz czytam "Tango" i widzę w nim całkiem inne rzeczy. Raczej dosyć drastyczny dramat ubrany dla niepoznaki w komedię. Tam naprawdę nie ma żadnego absurdu, czysta egzystencja zaplątana w węzeł bez wyjścia. Zaplątana do tego stopnia, że trzeba zabić tego, kto ten węzeł zasupłał. Mrożek w Arturze zabija sam siebie, pomyślałem. Jakaś perwersja? Przyznanie się do klęski? Był w tym paradoks, ale możliwe, że Mrożek zaprojektował Arturowi taką drogę, jakiej sam uniknął - fanatyka idei totalitarnej. Przecież był w młodości, jak to się mówi, stalinowcem Pan napisał w szkicu o "Tangu", że teraz koło pokoleniowe obróciło się dokładnie o całą generację i dalej wszystko się panu zgadza. To jak to jest z tym Arturem? Kim on może być dzisiaj? Pan to podpowiada w tekście, ale czy nie dałoby się tego szerzej rozwinąć?

Wygrzebałem z pamięci tamten szkic pisany kilka lat wcześniej do książki o polskim dramacie powojennym. Rzeczywiście, czytając wtedy po raz któryś "Tango", uświadomiłem sobie, że teraz to my jesteśmy Stomilami. My, dawni hippisi, kontestatorzy, ci z pokolenia '68, którzyśmy wymyślali teatr alternatywny, kontrkulturę, zapuszczali włosy i eksperymentowali ze wszystkim, czegośmy dotknęli. Wielu z nas potem zmieszczaniało i wtopiło się w zwykłe życie, ale po pierwsze nie wszyscy, a po drugie wystarczyło jedno słowo, jeden znak rozpoznawczy, jedno hasło, żeby między wyłysiałym ordynatorem szpitala a brzuchatym dziennikarzem tygodnika błyskawicznie przeskoczyła iskra porozumienia. Pokoleniowa mafia, zakon; nie zapomnieliśmy przygód młodości. Ale Artur? Kim jest Artur? Przyszło mi do głowy, że to młody prawicowiec, który w latach 90. rozpoczął karierę w jakiejś korporacji. Biały kołnierzyk, krawat, modny garnitur. Nienawidzi komunistów i antykomunistów, bo kojarzą mu się ze śmierdzącą, rozbabraną przeszłością peerelowską. Jednakowo niechlujni, zarośnięci, ze skłonnością do alkoholu, po paru rozwodach. Mamy nowe czasy, nowy ustrój i sentymentalne nawyki Stomilów wyglądają mu albo na głupie, albo na śmieszne, a z pewnością są passé.

Pan Jerzy kiwał zgodliwie głową, po czym spytał: - A czy możliwe, żeby to był też jakiś młody lewicowiec? Ktoś, powiedzmy, z "Krytyki Politycznej"? Oni co prawda ideowcy w odwrotną stronę, ale ten ich zapał rewolucyjny Nawet jakby nowy fanatyzm To by się chyba też zgadzało.

- Oczywiście, że by się zgadzało - powiadam. - Najlepiej zrobić z tego jakąś wypadkową kombinację.

- No dobrze - powiada Jarocki. - Z Arturem damy radę. Tak naprawdę nie on jest problemem, choć to on ciągnie całe to "Tango". Ja tu widzę, że mocno do przodu wysuwa mi się wuj Eugeniusz. Niedoceniany dotąd, też przeze mnie. A wuj Eugeniusz to jest prawdziwy demon, bomba zegarowa "Tanga". On tak niby nic, dobry dziadzio, ale nieustannie przyczajony, kontroluje sytuację. Niby wie, że jego czas minął, kto inny rządzi, a przecież gdy tylko pojawi się szansa powrotu na scenę, natychmiast na nią wskakuje. I nawet jeśli sam bezpośrednio nie będzie dowodził, przejmie niewidzialny ster wydarzeń. Ostateczna przemiana Artura w konserwatystę, a potem w zamordystę, to jego żywioł, choć jawny zamordyzm to pewnie dla niego krok za daleko. Ale absolutny porządek, zasady, reguły, żadnych odstępstw i improwizacji - jak najbardziej. Podjudza Artura do działania, podpowiada mu właściwe słowa i ruchy. Okazuje się prawdziwym terrorystą w starym stylu.

- Szukałem dla niego - ciągnie dalej Jarocki, wyraźnie zafascynowany tym motywem - argumentów także spoza samej sztuki. I znalazłem je! W dzisiejszej wojence o teatr między starymi a młodymi. Wymyśliłem, że pierwszy akt będzie bardziej w konwencji "nowego" teatru, co się ma za awangardowy, a drugi pod dyktando "starego" teatru, konwencjonalnego, mieszczańskiego. Eugeniusza zagra Zbyszek Zapasiewicz

No no, powiadam sobie w myśli, celny strzał. W sam środek tarczy. A nawet nie jeden strzał, tylko za jednym zamachem dwa. Najpierw szpila pod adresem nowego polskiego teatru - bo przecież w tym "Tangu" nowy teatr robi tata Stomil, czyli "wszystko już było" A Zapasiewicz nie tylko z a g r a Eugeniusza, ale i nim naprawdę b ę d z i e. Znany obrońca teatralnych zasad, takich jeszcze XIX-wiecznych, konserwatysta sceniczny numer jeden. Jeśli nie liczyć Holoubka. Ale Holoubek niedawno umarł, więc został Zapasiewicz.

- Czyżby - mówię na głos - widział pan teraz Mrożka w Eugeniuszu? Bo przecież Mrożek to już nie ten dawny, młody wojownik powrotu do tradycji, jak niegdysiejszy Artur, ale okopany w szańcach Świętego Konserwatyzmu zgorzkniały siwy generał.

Jarocki jest chyba zaskoczony taką interpretacją. Zamyśla się. - Może? Kto wie? - szepcze zanurzony gdzieś głęboko w siebie.

Obaj nie wiemy jeszcze, że za kilka tygodni Zapasiewicz umrze nagle i niespodziewanie. Jarocki poczuje, jakby mu ktoś żywcem wyjął kręgosłup z ciała. W nieukrywanej rozpaczy, że wali mu się koncepcja spektaklu, zwróci się do Andrzeja Łapickiego, także teatralnego konserwatysty i wroga eksperymentów prowadzących, jego zdaniem, donikąd. Łapicki bierze udział w kilku próbach, ale ciągnie go do komedii, bo za taką ma "Tango". Jarocki konsekwentnie zawraca go w stronę dramatu, szuka w postaci Eugeniusza twardości i rozbudzonej bezwzględności. Łapickiemu coraz mniej się to podoba. Widząc upór Jarockiego, rezygnuje.

Premiera coraz bliżej, nie ma czasu na marudzenie, trzeba brać co pod ręką. Pod ręką jest dyrektor Jan Englert. Teoretycznie trochę za młody, ale aktor dobry, bardzo dobry, od lat coraz lepszy. W ostatnich spektaklach Grzegorzewskiego, Kleczewskiej, Jarzyny - wręcz wybitny.

Englert rolę przyjmuje i zamysł Jarockiego uratowany. Chociaż Zapasiewicz tak czy owak jest nie do zastąpienia - był swoistym symbolem tej tradycji.

Okazuje się przecież, że to nie koniec problemów Jarockiego.

Zawsze chciał być bardzo lojalny wobec Mrożka. Należeli do tego samego pokolenia, razem debiutowali, razem budowali nowy polski teatr po Październiku. Wtedy, w początkach, byli bardziej podobni. Należeli z pewnością do nowoczesnego nurtu polskiego i europejskiego teatru, ale ich przywiązanie do tradycji było też widoczne. W przypadku Mrożka przejawiało się w precyzyjnym budowaniu dramatycznej materii, przestrzeganiu elementarnych reguł mieszczańskiego teatru pudełkowego. Jarocki, po krakowskiej szkole aktorstwa i moskiewskiej reżyserii, miał klasyczne rzemiosło wpojone głęboko i nigdy o nim nie zapominał. Dopiero z późniejszej perspektywy widać narastające różnice. Mrożek coraz bardziej konserwatywniał; Jarocki, przeciwnie, szukał inspiracji w dramaturgii otwartej, nowoczesnej. Nie miał ambicji ani predyspozycji Stomila, ale znacznie lepiej go rozumiał niż jego twórca. Nie przypadkiem drugim współczesnym bohaterem jego teatru został Różewicz, nowator i eksperymentator. Gdzieś pośrodku był Gombrowicz.

Jarocki bardzo szanował dramaturgię Mrożka, ale nie mógł się oprzeć naruszaniu jego wizji scenicznej, tam zwłaszcza, gdzie z punktu widzenia reżysera czuł zachwianie dramaturgicznych rytmów tekstu, słabsze miejsca i tak dalej. Zmieniał, poprawiał, przesuwał. Raz mniej, jak w tamtym pierwszym Tangu czy kilkanaście lat późniejszym Pieszo, raz bardziej, jak w "Portrecie" z 1988 roku bądź "Miłości na Krymie" dwie dekady późniejszej. Nie wspominając autorskiego patchworku - "Historii PRL według Mrożka".

Mrożek dostawał cichego szału, bo nie znosił dłubania mu w tekstach, aż wybuchnął słynnymi dziesięcioma punktami dołączonymi do "Miłości na Krymie", zakazującymi zmian czegokolwiek. Wszystko po zapoznaniu się z koncepcją Jarockiego, który w 1994 miał robić w Krakowie prapremierę (jak wiadomo, zrobił ją Maciej Wojtyszko). Poszło głównie o III akt; Jarocki miał go za ewidentnie niedobry i przewidywał głębokie interwencje; tego już było Mrożkowi o wiele za wiele.

Nigdy już ich stosunki nie wróciły do normy. Jarocki pisał do Mrożka listy, szukał kontaktu przez osoby zaprzyjaźnione Mrożek coraz agresywniej odnosił się do Jarockiego jako potencjalnego reżysera jego dramatów. O dziwo, po kilkunastu latach (i po dwóch potężnych chorobach, w tym wylewie połączonym z afazją) przystał w końcu na "Miłość" w wykonaniu Jarockiego. Może nie miał nadziei, że ktoś to jeszcze w Polsce wystawi, a tu sam Teatr Narodowy Świetna obsada Ale nie ma dymu bez ognia. Stare urazy wybuchły z całą mocą, kiedy Mrożek zobaczył spektakl. Jarocki postawił na swoim i niemało podłubał w nielubianym akcie III. Przede wszystkim potężnie rozwinął zupełnie marginalny epizod Lenina z aktu I, dopisując nieistniejące w oryginale teksty filozoficzno-publicystyczne.

Jeśli jakakolwiek przyjaźń kiedykolwiek ich łączyła, nastąpił jej niewątpliwy koniec. Wyglądało, jakby dramaturg nie chciał mieć więcej do czynienia z reżyserem, o którym fama głosiła, że był najwybitniejszym inscenizatorem jego sztuk (Mrożek do końca życia wierzył, że był nim Erwin Axer; mylił się). Jarocki łudził się, że ich stosunki mimo wszystko nie są tak złe; były jeszcze gorsze.

Teatr nie po to jednak jest dziwaczną mieszaniną prawdy i złudzeń, wybuchowych emocji i racjonalnego myślenia, żeby dalsze sprawy nie potoczyły się w mało przewidywanym kierunku.

Jarocki, jak wiadomo, z kilkoma dramaturgami ściślej związał swoje reżyserskie życie, ale do Mrożka i Gombrowicza wracał szczególnie często, zwłaszcza w ostatnich latach życia, jakby w poczuciu, że wciąż mają coś sobie do powiedzenia. Sprawę "Miłości na Krymie" po latach załatwił; "Tango" nadal nie dawało mu spokoju. Gdy dwa lata po premierze "Miłości" zwrócił się - na wszelki wypadek za pośrednictwem polskiej agentki Mrożka - o zgodę na wystawienie "Tanga", Mrożek o dziwo nie zaprotestował i zgodę dał. Brałem udział w tym pośrednictwie i sprawę znam poniekąd z pierwszej ręki.

Kilka tygodni przed premierą, gdy teatr usiłował uzyskać oficjalne potwierdzenie zgody, okazało się, że Mrożek odmówił. Sporo zabiegów kosztowało odkręcanie i wyjaśnianie tego porozumienia/nieporozumienia. W ostatniej niemal chwili zgoda z Nicei nadeszła. Ale już nigdy więcej autor z reżyserem się nie spotkali.

Kiedyśmy siedzieli wtedy z Jarockim u Noworola, spytałem go, czy bardzo pokiereszował to nowe "Tango". - Wie pan - odpowiedział z ledwo widocznym grymasem autoironii - próbowałem. Ale im bardziej skracałem czy przestawiałem, tym gorzej wychodziło. Okazało się, że ten diabelski dramat jest tak skonstruowany, że nic się z nim nie da zrobić. Wymyśliłem tylko podzielenie go na dwa zamiast trzech aktów i zagranie pierwszej części tak, jakby ją wystawił Stomil, a drugiej - jak Eugeniusz. Mrożek też wymyślił taką sceniczną ewolucję, ale my chcemy wszystko jeszcze bardziej wyostrzyć. Wręcz zbudować na scenie przy Wierzbowej dwa różne teatry w dwóch różnych przestrzeniach.

Jeszcze wtedy była mowa o Zapasiewiczu. Stomila miał grać Jan Frycz.

Jeśli Zapasiewicz to w jakimś sensie dzisiejszy Mrożek - pomyślałem - to gdzie tu sam Jarocki? Wszyscy trzej są rówieśnikami, ale Jarocki mi odstaje.

Nagle olśnienie: oczywiście Jarocki jest wszędzie, w całym "Tangu". Po stronie Stomila i po stronie Eugeniusza. Bo tyle nowoczesny, awangardowy, co tradycjonalny, klasyczny. Zawsze przecież taki był, nieuchwytny, mylący tropy, między skrajnościami, czerpiący z każdego źródła, byle życiodajne. Ani awangardy nie zdradził, ani tradycji, bo był z nich obu.

To "Tango", zgodnie z zamierzeniem Jarockiego, rzeczywiście okazało się bardziej okrutne niż zabawne. Było śmieszne, ale znacznie bardziej dramatyczne. Rozumiałem Łapickiego, że oddał rolę. Nie poradziłby sobie z nagle ujawnioną jadowitością Eugeniusza, nigdy nie był fanatykiem jakiejkolwiek racji. Zawsze, jak wiadomo, wolał dyskretną ironię, bezpieczny dystans.

Englert też nie ma natury wojownika, ale jest aktorem znacznie bardziej otwartym, elastycznym. W jego ujęciu Eugeniusz stał się wrednym koniunkturalistą, co szczególnie mocno ujawniło się w finalnym pójściu w tany z Edkiem. Autorem tego rozwiązania był oczywiście Mrożek, którego Eugeniusz - słaby charakter - zdawał się po prostu ulegać przemocy. Tymczasem Eugeniusz Englerta, bynajmniej nie słabeusz o chwiejnym charakterze, to po prostu cynik, który w braku możliwości działania wprost wykorzystuje słabości innych. Jakby krążył nad nim duch Jagona Wiele różnych "Tang" widziałem, ale w tym jednym jedynym zobaczyłem dosyć zaskakującą możliwość dalszego ciągu dziejów rodziny Stomilów: oto wcale nie jest powiedziane, że Eugeniusz prędzej czy później nie okręci sobie Edka wokół palca Bo i Edek ma swoje słabości

Nie znałem prywatnych słabości Jarockiego. Naprawdę mało go znałem. Kilkanaście spotkań, kilka zaledwie rozmów dłuższych niż zwyczajowe "co słychać". Więcej o nim wiedziałem z opowieści innych, był przecież żywą legendą, zwłaszcza wśród aktorów. Twardy facet, sprawiedliwy tyran, wirtuoz pracy do skutku, perfekcjonista. Żadnych rys na potężnej osobowości? Nie wiem. Powtarzam - mało go znałem. Ale w tej naszej kawiarnianej rozmowie o "Tangu" pojawił się jeszcze jeden motyw, który na moment odsłonił mi innego Jarockiego: ugodzonego, obolałego, niepewnego.

Przez kilkadziesiąt lat budował własny świat kultury. Dosyć wcześnie dokonał podstawowych rozpoznań co do kierunku, w którym powinien uruchomić siły intelektualne i artystyczne. Był nieodrodnym dzieckiem polskiego Października. Deklaratywną i patetyczną wizję ojczyzny omijał z daleka. Zawłaszczyli ją komuniści na swój fałszywy sposób i na tym polu zawsze byliby głośniejsi. Nacjonalizmu nie znosił, z romantyzmu wyciągał tylko ciemne i dwuznaczne tony. Nie tknął ani "Dziadów", ani Wyspiańskiego. O wiele bliższe były mu ironia i okrucieństwo Słowackiego, ale też nie przypadkiem zrobił "Sen srebrny Salomei", a nie "Kordiana" czy "Lillę Wenedę". "Fantazego" wyjął mu w Starym Swinarski; z "Fantazym" niewątpliwie też byłoby mu po drodze.

Październik zrodził ironistów, szyderców, nieufnych filozofów odmowy, cudzysłowu i goryczy. Na ojców wybrali sobie Witkacego i Gombrowicza, natychmiast kupili teatr absurdu. Byli przekonani, że jedyną bronią na sierp i młot jest zdrowy rozsądek, europejski sznyt inteligencki i hartowana szpila do przekłuwania balonów cudzych i własnych. Jeśli coś na poważnie, to Czechow i Dostojewski.

Ich przeżycie pokoleniowe, Październik właśnie, wydawało się nienaruszalne. Główne wybory z nim związane - niezmienne. I nagle, dla wszystkich niespodziewanie, jeden z nich zdradził: wszystkiemu tamtemu zaprzeczył. A że należał do najinteligentniejszych, najzdolniejszych, z latami coraz bardziej wpływowych, szok był tym większy. Owszem, za młodu był gwiazdą raczej drugiej wielkości, choć od razu widoczną. Jego poezja i eseistyka - był bowiem pisarzem - rozwijała się mimo wszystko na marginesie głównych nurtów. Interesowały go przede wszystkim spory kulturowe, estetyczne, obrachunki literackie. Z latami jednak potężniał, poszerzał pola działania; porzucił ogrody estetyki i na dobre zajął się badaniem polskiej duszy. Włączył do tych badań polską historię, dawną i nowszą. Aż przyszedł czas, że głośniejsi i bardziej wpływowi niegdyś rówieśnicy zeszli w cień, bo się postarzeli albo stracili dawną werwę, niektórzy poumierali. On zaś stał się osobną instytucją intelektualną, prawodawcą wyrazistych idei i duchowym przywódcą ludzi podobnie myślących. Tyle tylko, że to już nie było ongisiejsze myślenie pokoleniowe, wywołane Październikiem i utrwalone ideowo-artystycznymi wyborami rówieśników: Mrożka, Kutza, Polańskiego, Hłaski, Iredyńskiego, Grochowiaka, Osieckiej, Swinarskiego czy Jarockiego.

Wręcz przeciwnie. Pisarz ów radykalnie odwrócił się od dawnych kompanów i przeszedł na stronę ich duchowych opozycjonistów: prawicowych fanatyków Ojczyzny i Narodu, nieprzejednanych wrogów liberalnej myśli europejskiej, rycerzy Świętej Sprawy Polskiej. W licznych wywiadach, jakich udzielił w ostatnim kilkunastoleciu, potępił wręcz ten nurt kultury narodowej, który związany był z ironią, groteską, szukaniem raczej człowieka w Polaku niż odwrotnie.

Wiadomo, o kim mowa.

Jarocki pochylił się w pewnej chwili nad stolikiem i wydało mi się, że przez jego zawsze spokojną, niewyrażającą emocji twarz prześlizgnął się mroczny cień. Miał jak zwykle ciemne okulary i nie mogłem zobaczyć wyrazu oczu.

- Proszę pana - zaczął i na moment jakby się zawahał. - Co pan myśli o Rymkiewiczu?

Zaskoczył mnie ten nagły zwrot akcji.

- Co mam myśleć? Żal mi dawnego Rymkiewicza i tyle. Bo ten dzisiejszy zatruwa dobrą pamięć o tamtejszym. Kiedyś miałem go w całości, dzisiaj podzielił mi się na wspaniałego pisarza i niepojętego doktrynera. Kiedyś żyliśmy w jednej Polsce, a teraz on ma jakąś "swoją", podobno lepszą Polskę, w której ja mu się nie mieszczę. No to co mam o nim myśleć?

- On teraz głosi w wywiadach - Jarocki popatrzył na Mickiewicza, ale Mickiewicz zdawał się nie odwzajemniać spojrzenia - że nie wolno ośmieszać Polski. Że jeśli ktoś o coś oskarża Polaków, także Polsce szkodzi. Powiada, że tylko ofiara krwi się liczy. Ktoś, kto woli Europejczyka w Polaku, jest zdrajcą Polski, bo Polska nie po to poświęcała się w wojnach i powstaniach, żeby teraz włóczyć ją po salonach Europy i pokazywać jak ubogiego krewnego. I że ta część naszej nacji, która wytyka Polakom zaściankowość, prowincjonalizm i szowinizm, jest winna zdrady narodowej, bo to właśnie osobność Polski jest jej wartością, przywiązanie do polskiej tradycji, polskich mitów i polskiej historii bohaterskiej.

Zamilkł, bo nieopodal naszego stolika przeszła hałaśliwa wycieczka kilkunastolatków. Dopił zimną kawę i trochę się uspokoił. Odprowadził wzrokiem wycieczkę i znów spojrzał na Mickiewicza.

- Poczułem się, proszę pana, jakby ktoś podważył całe moje życie. Przecież nie ośmieszałem Polski! Byłem po stronie Gombrowicza i Mrożka, bo ich stanowisko w polskiej sprawie uważałem za ważniejsze dla naszej teraźniejszości i przyszłości niż szlochanie nad grobami powstańców i pielgrzymki na Jasną Górę. A dzisiaj Rymkiewicz powiada, że tacy jak ja są zdrajcami. I że wszystko, co myślałem i robiłem, to hańba i przeniewierstwo.

Mówił to oczywiście innymi słowami - tu tylko próbuję odtworzyć z pamięci tamtą rozmowę - i wydawał się jak na siebie niezwykle poruszony, wręcz dotkliwie zraniony. Musiał bardzo przeżyć oskarżenia Jarosława Marka Rymkiewicza. Bardzo go cenił; przypuszczalnie znał osobiście; wszak jedną z najsłynniejszych premier Jarockiego było "Życie jest snem" Calderona w znanym przekładzie/imitacji J.M.R.; musieli się spotkać jak nie przy tej, to z pewnością przy innej okazji.

Kilka miesięcy później, jesienią, już na premierze "Tanga", patrząc na rosnące szaleństwo Artura w wykonaniu Marcina Hycnara, coraz bardziej zaślepionego nienawiścią i fanatyzmem, przypomniałem sobie nagle tamten ból Jarockiego. Inteligentny i błyskotliwy Artur w poszukiwaniu jedynie słusznej idei zamieniający się w rozjuszonego doktrynera W porównaniu z dotychczasowymi wykonawcami tej roli Hycnar był nieporównanie bardziej emocjonalny w głoszeniu swoich przekonań. Im bardziej się nakręcał, tym bardziej go roznosiło. Swój wielki finalny monolog wręcz wyrykiwał, stojąc na stole jak jakiś, nie przymierzając, Arturo Ui.

Śmierć Artura z rąk Edka też była bardziej niż zwykle dotkliwa fizycznie. Wywoływała poruszenie na widowni; to Mrożek może być aż tak okrutny? (Nie pamiętano, że Mrożek domagał się w didaskaliach sztuki, żeby ta scena "miała charakter bardzo realistyczny"). Jarocki chciał udowodnić, że jak najbardziej może. I że kto mieczem (idei) wojuje, ten od cięższego miecza zginie.

Kilka miesięcy po premierze "Tanga" powie Jarocki w jednym z wywiadów, że Rymkiewicz jest szkodliwy w roli wychowawcy narodu.

Dwa lata później wystawi na tych samych deskach "Narodowego Sprawę wg Samuela Zborowskiego" Słowackiego, swój ostatni, jak się okaże, spektakl. Rok wcześniej Jarosław Marek Rymkiewicz opublikował swoją kolejną książkę-manifest w polskiej sprawie - "Samuela Zborowskiego". Kto umiał czytać (i słuchać) między wierszami, nie miał wątpliwości, przeciw komu - między innymi - Jarocki założył tę sprawę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji