Artykuły

Teatr zamiast techno. Porywacze Ciał świętują

- Wszystko robimy sami - od "fizolstwa", przez księgowość, po reżyserię i aktorstwo - mówi Katarzyna Pawłowska, która z Maciejem Adamczykiem od 20 lat tworzy poznański Teatr Porywacze Ciał. Od piątku 22 marca przez tydzień grupa będzie świętować swój jubileusz na scenie Teatru Ósmego Dnia

ROZMOWA Z KATARZYNĄ PAWŁOWSKĄ [na zdjęciu w spektaklu "OUN"] Z TEATRU PORYWACZE CIAŁ:

Marta Kaźmierska: Dwadzieścia lat razem to raczej sporo.

Katarzyna Pawłowska: Zamiast odkurzania medali wolimy działać. Ale przy "powrocie do przeszłości", jak się okazuje, może być także ciekawie. Odbyliśmy właśnie sentymentalną i radosną podróż w czasie, sprowokowaną wydaniem książki o nas, zatytułowanej "Teatr Porywacze Ciał". Część tej książki to wywiad z nami - przywołaliśmy we wspomnieniach ważne zdarzenia i jeszcze ważniejsze osobowości. Przygotowujemy także na rozpoczęcie jubileuszu spektakl o roboczym tytule "Singles" - mieszankę tego, co najlepsze z naszych 23 spektakli.

Taki spektakl składanka to chyba także podróż przez świat, który się zmieniał. Bo przecież o tym świecie zawsze mimochodem opowiadaliście.

- Czas ma to do siebie, że precyzyjnie rzeźbi zmiany - tak samo jak zmarszczki doświadczeń na twarzy każdego człowieka. Zmieniało się nasze podejście do sztuki i życia. Zmienił się też sam teatr. Tematyka czy koncepcje teatru alternatywnego przeszły w tym czasie do teatru instytucjonalnego. Dziś, jeśli publiczność chce jakiegoś eksperymentu, to może sobie pójść do teatru z pluszowymi siedzeniami i tam ten eksperyment również znajdzie.

Choć organizacyjnie teatr instytucjonalny to jednak wciąż inny świat. To jest takie rozkoszne, że przychodzisz sobie jako aktor, siadasz w garderobie i wiele osób biega wokół ciebie - ubierają cię, pudrują, czeszą, wołają na scenę! Ktoś zajmuje się rekwizytami, ktoś inny "zwołuje" publiczność, a pan X udziela wywiadów i ładnie się uśmiecha, bo od tego właśnie jest.

U Porywaczy jest nieco odmiennie. Wszystko robimy sami - od "fizolstwa", poprzez księgowość, marketing i oczywiście scenografię, scenariusz, reżyserię i aktorstwo. To jest właśnie cena niezależności. Nie zawsze jest łatwo, ale nie będę narzekać. To przecież jest ogromne szczęście dla człowieka - jeśli może łączyć swoją pracę z pasją.

Z Maciejem Adamczykiem wpadliście na siebie w 1992 r., jeszcze na studiach. W 1993 r. powstał wasz pierwszy spektakl.

- Ja byłam na czwartym roku, a Maciek na pierwszym. I gdzieś w tej ostatniej chwili, kiedy mnie już właściwie nie było, a musiałam zrobić dyplom indywidualny, zahaczyliśmy o siebie jakimiś magnetycznymi niteczkami. Od początku podejrzewaliśmy siebie wzajemnie o powiązania z kosmitami ze względu na emanującą z nas wyjątkową, nieposkromioną, silną energię. Prawdopodobnie pochodzimy z tej samej planety, ale to było w innym życiu i teraz już niewiele pamiętamy. Potem staliśmy się nie tylko przyjaciółmi, ale także parą na całe 7 lat. I strasznie nam się chciało wspólnie tworzyć. Mój dyplom "Psy" zrobiliśmy już razem. Tworzenie scenariusza od zera było przeżyciem wyjątkowym - mocno inspirowaliśmy się wówczas surrealizmem, a także sobą wzajemnie i światem nas otaczającym. Niewiele wiedzieliśmy wtedy o teatrze czy jakichkolwiek metodach pracy. Byliśmy jak piękne "czyste karty". Podczas jubileuszu "Psy" będzie można zobaczyć na filmie.

Czym się inspirowaliście?

- "Alicją w krainie czarów" i "Cholerą" Josepha Delteila. Moja postać była wieloma kobietami jednocześnie - podczas spektaklu wydłużały mi się powoli ręce, głowa - stawałam się niewolnicą z wyobraźni mężczyzny. On sobie stwarzał idealną kobietę, ale chyba mu trochę nie wyszło...

Był mężczyzna na scenie, była kobieta, poznawaliśmy się jako odmienne płcie, jako ludzie, jako artyści. I sami byliśmy zaskoczeni eksplozją naszej wyobraźni.

Wiedzieliście, że ona będzie tak eksplodować przez kolejne 20 lat?

- Nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy, nie snuliśmy planów. Nic nie chcieliśmy. Spektakle pojawiały się spontanicznie i naturalnie. Robienie sztuki sprawiało nam przyjemność. I zamiast tylko chodzić na piwo albo na techno - bo techno było wtedy na topie - tworzyliśmy teatr.

Kolejny spektakl, "I Love You", urodził się z nudy. Myśleliśmy, że zabieramy się za jednorazową akcję. Wyszło inaczej.

Koncepcja była taka, że umieszczamy na stole na scenie co chcemy i robimy co chcemy aż do momentu, kiedy miał wyjść aniołek i zaśpiewać piosenkę "I Love You".

W Polsce zaczęły się wtedy pojawiać różne kolorowe produkty, np. kosmetyki, słodycze, ciuchy w lumpeksach. Pamiętam, że krótko wcześniej, jeszcze jako licealistka, kupowałam sobie zielony dezodorant "Basia" w szklanej butelce. Nic innego nie było. Jak czekolada - to tylko mleczna i gorzka, jednej firmy. Kiedy wyjechałam na studia do Wrocławia i kiedy dostałam pierwsze kieszonkowe - od razu pobiegłam do sklepu i zakupiłam w pakiecie snickersa, marsa i bounty. To było coś wyjątkowego!

Byliśmy zachłyśnięci tym wszystkim. To była nowoczesność z Zachodu. I myśmy sobie w "I Love You" to wszystko umieścili na stoliku - nutelle, balsamy, mydełka, płyny do kąpieli... Ubraliśmy się w niebieskie szlafroki i pomalowaliśmy twarze na biało. Wymyśliłam, że kupię 10 jajek i w pewnym momencie zacznę nimi rzucać. Maciek miał swoje pomysły. I tak naprawdę skonfrontowaliśmy je dopiero na scenie, już przy widzach. Wiedzieliśmy tylko, że chcemy, żeby puentą był aniołek, który wchodzi z gitarą i otwiera usta, udając, że śpiewa. I że to ma być Marcel Górnicki [dziś aktor Teatru Animacji - przyp. red.] - Maćka kolega z roku.

I nagle rozegrał się na scenie jakiś przerażający dramat postaci - znudzonych kochanków, którzy wciągają do bójki zszokowaną publiczność.

Kiedy wyszedł anioł i zatańczyliśmy na wpół nadzy - sami byliśmy zaskoczeni i długo nie rozumieliśmy, co tak na prawdę wtedy się stało.

Następne "I Love You" - mimo nieprzewidywalności akcji - były już świadomymi spektaklami, ale zawsze wywoływały skrajne i silne emocje wśród widzów.

I nagle zrobiło się o was głośno...

- Myśleliśmy, że tak naprawdę nigdy więcej tego nie zagramy. Nie planowaliśmy niczego. To wszystko po prostu sobie płynęło, na fali naszego poznania, pierwszej fascynacji Zachodem i sobą nawzajem. A potem się okazało, że trzeba zrobić dyplom indywidualny Macieja. A ja kiedyś napisałam scenariusz "Świnek" dla dzieci i nagle odkryliśmy, że tam jest masa podtekstów. Przerobiliśmy to na scenariusz dla dorosłych. I tak powstały "Świnie". Graliśmy je potem w CK Zamek w Poznaniu, w salce przeznaczonej na kółko teatralne. Na spektakl wchodziło 30-40 widzów. Planu nigdy nie było. I nadal go nie ma, choć dziś może się to wydawać przerażające.

W kwietniu zobaczymy twój monodram. Zdradzisz, o czym?

- Na razie mam bardzo dużo różnych myśli w głowie. Bardzo mocno ciągnie mnie w stronę muzyki i tańca, a co z tego wyniknie? Proces twórczy jest dziwnym rozrastającym się tworem i nigdy nie wiadomo, jak będzie wyglądał i w którym momencie się zatrzyma, i czy w ogóle się skończy...

No dobrze, to gdzie błądzą twoje myśli?

- (śmiech) Wszystkie nasze spektakle powstają w podobny sposób - zaczyna się od przyjacielskich rozmów. Musimy się spotykać na artystycznej drodze także jako ludzie.

I często się spotykacie? Coś was wspólnie wkurza?

- Bardzo często, chociaż jesteśmy z Maćkiem totalnie różni. Gdyby siedział tu obok, to mówiłby pewnie "tak", podczas gdy ja mówiłabym "nie".

Jednak staramy się mówić o sobie na scenie szczerze. Jesteśmy wciąż otwarci, jeśli chodzi o tematy. Sami dla siebie chcemy poszukiwać nowych dróg. Także w działaniach performatywnych, bo teatr przestał nam wystarczać. Odkryliśmy, że na scenie czasami bardziej zachwycają rzeczy surowe i spontaniczne. To dlatego tak dobrze współpracuje nam się z amatorami. Z nieprzewidywalnym.

Teatr jest misją?

- Nigdy sobie nie zakładaliśmy, że będziemy misjonarzami. Robiliśmy teatr dla siebie, żeby zrozumieć świat. Ale podczas tych wielu lat okazało się, że to, o czym mówimy na scenie, i to, w jaki sposób to przekazujemy, powoduje konkretne zmiany w rzeczywistym życiu. Teatr splata się z życiem i wpływa na życiorysy ludzi, z którymi spotykamy się często w przestrzeni teatru.

Ostatnio dużo się mówi na temat końca tego świata. Żyjemy w ciągłym lęku o zdrowie, o życie, o pieniądze, o samotność. Skrajny strach spowodował we mnie przejście przez pewną granicę, za którą coraz bardziej czuję się spokojna. Zrozumiałam, że muszę dotknąć życia z innej strony. I nie znajdę tego tylko na zewnątrz - choć piękny świat codziennie mi o tym mówi przez swoje istnienie, zapachy, kolory, smaki, kształty, faktury, dźwięki... To, co jest we mnie i poza mną, to jedno. Więc skoro pytasz, gdzie są teraz moje myśli, myślę na temat końca siebie. A koniec to zawsze początek. Tytuł mojego monodramu to "Mistrzyni świata"!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji