Artykuły

Umiem się cieszyć drobiazgami

MARIA KOWALIK już jako 18-latka zadebiutowała rolą Marty w filmie "Jezioro osobliwości". Ukończyła studia aktorskie, grała w wielu teatrach, ale w filmie występowała coraz rzadziej. W końcu porzuciła aktorstwo, zajęła się handlem, przez kilka lat pracowała w korporacji.

Krótko była gwiazdą. Los jej nie oszczędzał. Dziś Maria Kowalik pracuje w domu kultury.

Kłopoty zawodowe i rodzinne sprawiły, że pojawiły się długi, komornik, musiała imać się różnych zajęć, pracowała m.in. jako sprzątaczka. Teraz jest nieco lepiej, pojawia się w serialach, ma stałą pracę, wystąpiła niedawno w spektaklu teatralnym, ale wciąż czuje się niespełniona.

Mieszka na warszawskiej Starówce, ale nie w swoim mieszkaniu. Piękny, dwupoziomowy lokal z antresolą, gustownie, choć skromnie urządzony. Z widokiem na Wisłę i Rynek. - Miałam traumę - wyznaje na początku rozmowy. - Zgodziłam się na spotkanie, a dopiero później zdałam sobie sprawę, że ma to być pewne podsumowanie mojego życia. A to nie wychodzi wcale na plus.

Od niedawna pracuje jako instruktor w Staromiejskim Domu Kultury, w Piwnicy na Wójtowskiej.

Uczę ludzi mówić.

Wiele osób wysławia się niepoprawnie, niewyraźnie, niechlujnie. Moi słuchacze to dorośli w różnym wieku. Uczę ich przemawiania, nawiązywania kontaktu z widownią, prawidłowej artykulacji, emisji głosu, intonacji. Tępię niechlujstwo w mówieniu.

Pracowała jako prezenterka, trenerka dla pewnej korporacji. Na początku było dla niej trudne przedstawienie siebie i opowiedzenie o produkcie. - Wcześniej miałam rolę, a tu nie mogłam się już chować za kreowaną przez siebie postać. Opiekowałam się marką kosmetyczną, więc skończyłam zaocznie szkołę kosmetyczną i zrobiłam kurs wizażu, żeby nie opowiadać głupot. Udało się, zwalczyłam tremę, a rozmowa z widownią, nawet kilkusetosobową, przestała być problemem. Musiałam się tego nauczyć. Być sobą, nie wstydzić się siebie, znać temat.

Piwnica na Wójtowskiej to kultowe miejsce. - Jest tam niewielka sala widowiskowa na 50 osób. Prowadzę interaktywne lekcje teatralne dla gimnazjalistów. Młodzi ludzie dostają kostiumy, peruki i muszą zagrać sceny z epoki.

Bardzo tęskni za pracą na scenie. - Dlatego też zaczęłam jeździć do podwarszawskiego teatru w Leszno-woli. Występują tam aktorzy amatorzy, ale także profesjonaliści, którym jak mnie nie powiodło się w zawodzie. Zagrałam w spektaklu "Dzieciątko" według książki "Jezus z Nazaretu" Romana Brandstaettera, w adaptacji i reżyserii Konrada Materny. Występowaliśmy w budynku stojącym w szczerym polu. Ale ludzie przyjeżdżali na te spektakle. Pełen surrealizm, lecz dla mnie piękna przygoda tej zimy.

Stwierdza, że dziś jest wielokrotnie lepszą aktorką niż kiedykolwiek. - Dzisiaj nie wstydzę się siebie.

Mogę być stara, brzydka, obolała, choć obolała jeszcze nie jestem. Miałam nadzieję, że ta współpraca się rozwinie, ale, niestety, Konrada Mater-nę zwolniono i teatru w Lesznowoli już nie ma.

Urodziła się w lesie, bo w leśniczówce na obrzeżach Skarżyska-Kamiennej. Przed maturą, w wieku 18 lat zagrała w filmie Jana Batorego "Jezioro osobliwości", na podstawie kultowej powieści Krystyny Siesickiej.

Jak trafiła na plan filmowy? - Od dziecka interesowałam się teatrem i filmem. Pierwszy telewizor w okolicy był w moim domu. Oglądałam wszystko, filmy, teatr, "Kobrę". Już wtedy wiedziałam, że chcę wejść w ten magiczny świat i robić coś niezwykłego.

Jako osoba sprytna i zdecydowana pisała do reżyserów listy, żeby brać udział w zdjęciach próbnych. - Robiłam to ze dwa lata, z uporem maniaka. I tylko Jan Batory zaprosił mnie na - jak to się dziś mówi - casting. Wygrałam. Znałam książkę Siesickiej. Dlatego na zdjęcia jechałam bez stresu, z wielkim spokojem. Czułam tę postać i miałam w sobie prawdę. Po dwóch tygodniach dostałam informację, że zagram tę rolę. Główną. Sen się spełnił.

Wspomina, że czuła się jak dziewczynka z zapałkami, która przyjechała do wielkiego świata. Ale dość szybko sobie z tym poradziła. Kiedy film trafił do kin, szybko stała się popularna. Jeszcze przed maturą udzieliła kilku wywiadów, zaczęła otrzymywać mnóstwo listów.

Tak, byłam gwiazdką,ale w Polsce nie było wtedy gwiazd, tylko byli aktorzy. I ja im chciałam dorównać.

Za swoją debiutancką rolę odebrała nagrodę aktorską na I Międzynarodowych Spotkaniach Filmowych "Młodzież na ekranie" w Koszalinie. Na studia wyjechała do Łodzi, do PWSFTViT. Miała za sobą już doświadczenie i sukces. - Ta rola mi pomogła. Na egzaminie trzeba było śpiewać, a ja nie mam pamięci muzycznej. I źle mi poszło. Ale nie zwrócono jakoś na to uwagi i zostałam przyjęta.

Kolejny film to obraz Jerzego Stefana Stawińskiego "Godzina szczytu". - To była niewielka rola. Wcieliłam się w postać córki głównego bohatera Leszka Herdegena. Po tej roli pozostał mi po nim tomik wierszy z osobistą dedykacją. Potem grała w etiudach szkolnych i w filmach telewizyjnych. Następna fabuła to "Opadły liście z drzew" Stanisława Różewicza i niewielka rola. - Nie czułam się niespełniona. Chciałam po prostu grać.

Zagrała jeszcze w kilku filmach, z których najmilej wspomina rolę Hanki, służącej Dulskich w filmie Jana Rybkowskiego "Dulscy". Kiedy kończyła studia miała już pewien dorobek. - Otrzymałam wówczas propozycję od Andrzeja Jareckiego, dyrektora stołecznego Teatru Rozmaitości. To było coś! Większość kolegów pojechała na prowincję, a ja wylądowałam w Warszawie! W tym samym czasie rozpoczęłam zdjęcia do serialu "Życie na gorąco" z Leszkiem Teleszyńskim jako redaktorem Majem. Partnerowałam mu w sześciu odcinkach, wszystkich było dziewięć. Wydawało mi się, że to dopiero początek drogi, że będę grała dużo i często. W teatrze i w filmie.

W przeciwieństwie do filmu w teatrze miała stres, strach przed widownią. - IV filmie można zrobić dubel, na teatralnej scenie jest "tu i teraz". Zwykła trema. Towarzyszyła mi zawsze, przed premierą największa.

"Życie na gorąco" zostało źle przyjęte i skończyły się filmowe propozycje. Praca w Teatrze Rozmaitości nie spełniała jej ambicji. Chciała grać więcej. Dlatego postanowiła wyjechać na prowincję. - / fam grałam duże role, w Gorzowie Wielkopolskim i w Toruniu. W Teatrze im. Wilama Horzycy wystąpiłam np. w "Wieczorze Trzech Króli", w podwójnej roli Violi - Sebastiana.

W Toruniu zastał ją stan wojenny i postanowiła po zakończeniu sezonu wrócić do Warszawy, gdzie miała męża i dom. Decydując się na występy poza Warszawą, wzięła w teatrze bezpłatny urlop. Kiedy wróciła, Andrzej Jarecki już nie żył. Nowy dyrektor Andrzej Maria Marczewski miło ją przyjął. W tamtym czasie zagrała w Teatrze Rozmaitości kilka sporych ról. W "Warszawiance", "Na czworakach", "Balladynie", "Ślubach panieńskich".

Brakowało jej jednak ról filmowych.

- Ostatni raz wystąpiłam w 1980 roku w "Królowej Bonie" jako Katarzyna Austriaczka, trzecia żona Zygmunta Augusta. Pożegnała się też z teatrem.

- W Teatrze Rozmaitości dyrekcję objął Ignacy Gogolewski, poprzednio dyrektor teatru w Lublinie. Stamtąd też ściągnął masę aktorów, dla mnie nie miał ciekawych propozycji. I zdarzyła nam się ostra wymiana zdań. Mój wówczas dwuletni synek wbił sobie mleczaka w szczękę, przeszedł operację stomatologiczną. Wieczorem miałam statystować w spektaklu. Przez scenę przechodziło 10 osób, bez znaczenia było, czy przeszłoby 9, a nie 10. Ale dyrektor źle się odniósł do mojej propozycji absencji. Zagratam, a po spektaklu wywiązała się między nami ostra wymiana zdań. I tak zostałam bez pracy.

Był rok 1986. Przez pół roku, już wtedy po rozwodzie, samotna matka była bezrobotna. - W końcu znalazłam zajęcie w Centrum Edukacji Kulturalnej w Gdańsku. Dwa tygodnie pracy w miesiącu. Jeździliśmy po województwach suwalskim, łódzkim i sieradzkim. Prowadziliśmy lekcje z młodzieżą na temat teatru. Nieźle zarabiałam, przez pół miesiąca dwa razy tyle co w teatrze, ale to była bardzo ciężka praca. Pamiętam zamarzniętą firankę w hotelu w Suwałkach. Tego nie dało się długo ciągnąć, zwłaszcza że miałam małe dziecko. Zaangażowałam się do Teatru w Grudziądzu, potem w Koszalinie i Radomiu. Wszędzie pracowałam przez rok.

Miałam dosc tułaczki, syn dorastał do szkoły, postanowiłam wrócić do domu.

Po powrocie, w 1990 roku, szukała pracy w stołecznych teatrach. - Obeszłam kilku dyrektorów. Żaden mnie nie chciał. Myślę, że byłam już zapomniana na tym rynku, pewnie za stara i za mało przebojowa. I wtedy, jak wielu Polaków, postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce.

Zaczęła handlować kosmetykami. Najpierw otworzyła sklep, potem perfumerię. Niestety, po wejściu na rynek centrów handlowych i tzw. sieciówek nadeszła plajta. - Miałam do zapłacenia 100 tysięcy złotych. Wspólnik swoją część spłacił. W 1997 roku poszła do pracy do znanej światowej korporacji na etat. - Trafiłam tam z ogłoszenia.

Zostałam prezenterką kosmetyków.

Dwa lata później przeszła na kontrakt i pracowała dla tej firmy dziewięć lat. - Ciężko harowałam, przejechałam ponad milion kilometrów. Musiałam spłacać długi i utrzymywać rodzinę. Miałam już wtedy drugiego syna, obaj mieli ADHD, a ja byłam jedynym żywicielem rodziny. Nie dostawałam alimentów. Zresztą mój młodszy syn został formalnie uznany przez ojca dopiero, jak skończył 10 lat. Dlaczego? Nie wiem. Wiedział, że to jego syn, zajmował się nim, zresztą to skóra z niego zdjęta.

O życiu prywatnym nie chce więcej mówić. - Nie było udane - stwierdza krótko.

W 2004 roku zaczęło brakować pracy w korporacji. - Trochę dorabiałam w eventacht prowadziłam imprezy rozrywkowe. Napisałam książkę "Śmierć burmistrza - bajka w stu kawałkach". To bajka wyłącznie dla dorosłych. To historia kobiety, która zabiła burmistrza słowem. Absurd. Ale w absurdalnych czasach żyjemy. Pisałam ją trzy miesiące. Wymyśliłam ją za kierownicą, wracając z prezentacji do Warszawy, czasem 300 - 350 km. W domu byłam o drugiej w nocy, pisałam do rana.

Nie zarobiła na tej publikacji, a wręcz przeciwnie, dołożyła do promocji półtora tysiąca złotych. - Takie właśnie robię interesy - śmieje się.

- Wtedy zaczęły się kłopoty

Ciągle spłacałam kredyty zaciągnięte z powodu plajty perfumerii. Nie zawsze płaciłam podatki i ZUS, bo nie wystarczało. Skończył się kontrakt w korporacji, znaleźli młodszą prezenterkę. Została bez środków do życia. Z długami.

Świat filmu o niej zapomniał. - O ten świat trzeba walczyć, zabiegać, a ja najpierw nie miałam czasu, a potem znajomości. Przez te lata bardzo brakowało jej aktorstwa. - Zapachu kurzu w teatralnych kulisach. Została bez pracy, pieniędzy, oparcia. Zaczęła sprzątać wille pod Warszawą. - Musiałam z czegoś żyć. Pisałam wtedy teksty reklamowe dla prywatnego periodyku. Nie stać mnie było na czynsz, starszy syn mi pomagał.

W końcu nadeszła depresja. Przez kilka miesięcy była wyłączona z życia. - Pomógł mi psycholog Leszek Mellibruda. Wyprowadził mnie. Obeszło się bez farmakologii. Za terapię nie wziął ode mnie ani grosza, choć wcześniej go nie znałam.

Było jej bardzo ciężko. Nadal sprzątała domy. - Za 70 złotych tygodniowo żywiłam trzy osoby. Nie wiem, jak to się udawało, ale tak było. Potem młodszy syn zamieszkał u ojca w Krakowie. - Zgodziłam się, bo już nie miałam siły na harowanie jako sprzątaczka i wychowywanie dziecka z ADHD.

Ogarnęła mnie beznadzieja.

Dziś bardzo tego żałuję, choć razem spędzamy wakacje, a co miesiąc także weekend.

Dostała pracę w Totalizatorze Sportowym, w marketingu Wyścigów Konnych. - Robiłam tam imprezy, trwało to piętnaście miesięcy i się skończyło. Znowu wpadłam w depresję. Tyle że tym razem nie obeszło się już bez farmakologii. Nie chciałam już nadużywać dobroci psychologa Mellibrudy. Dwa miesiące czekałam na wizytę u lekarza, gdybym wcześniej dostała tabletki, szybciej wyszłabym do ludzi.

Mieszkała wówczas na Starym Mieście, poprzednie mieszkanie zostawiła starszemu synowi, który z dziewczyną wrócił ze Szkocji. - Dobrze im się wiedzie. Syn pracuje w jednej ze stacji telewizyjnych, a ja świetnie się czuję na Starówce. Większość mebli mam z odzysku, urządziłam to mieszkanie własnym sumptem. To mój azyl. Stąd wyruszam na swoje małe bitwy i tu po nich wracam. Czasem czuję się samotna, a czasem cieszę się, że jestem sama.

Gdy pozbierała się po kolejnej depresji, zaczęła szukać pracy. I trafiła do Staromiejskiego Domu Kultury, ale nie mieli etatu. Była jednak uparta, co tydzień przypominała o sobie. I wychodziła sobie tę pracę. - Dyrektor w końcu mnie przyjął, to było w 2010 roku. Moja sytuacja w miarę się ustabilizowała. Niestety, wciąż mam długi. Pojawił się nawet komornik. Więc kombinuję jak koń pod górę, żeby związać koniec z końcem. Ale od ponad roku nie biorę już tabletek.

Wciąż nie może zrozumieć, dlaczego nie może znaleźć pracy jako aktorka. - Jestem dziś dużo lepszą aktorką niż kiedykolwiek, ale seriale nie upominają się o mnie. Agentka "upchnęła" mnie do "Domu nad rozlewiskiem", ale to nie była rozwojowa postać, już umarła. Choć przyznaję, że przyjemnie było ją zagrać. Jestem we wstępnej fazie pracy nad monodramem napisanym przez Krystynę Krauze, chciałabym być z nim gotowa na wrzesień.

- Miałam ciekawe, pełne nagłych zwrotów akcji życie. Jeszcze się nie skończyło. A ja, na szczęście, umiem się cieszyć drobiazgami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji