Artykuły

Rewolucja bez twarzy

"Bezimienne dzieło" w reżyserii Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Szymon Spichalski w serwisie Teatr dla Was.

I

Ilość domysłów i plotek, jakie towarzyszą legendzie Witkacego, starczyłaby na napisanie kilkusetstronicowej książki. Wokół autora ,,Szewców" narosło mnóstwo mitów, które próbowali weryfikować różni wybitni badacze, m. in. Janusz Degler. Utrwalony w powszechnej świadomości wizerunek Witkiewicza-syna jest w dużej mierze zdeterminowany przez stereotypowe określenia: narkoman, bufon, dandys, erotoman, itd. Wszystko to każe widzieć ,,polskiego da Vinci" jako zblazowanego kontestatora swojej rzeczywistości. W dzisiejszych czasach odpowiednikiem Witkiewicza byłby zatem celebryta, który spędza całe dnie w squatach, brzdąkając na gitarze i paląc marihuanę.

Uparte przedstawianie Witkacego jako awangardysty kłóci się tymczasem z niedawnymi domysłami jego biografów. Wiadomo, że autor ,,Mątwy" miał o sobie wysokie mniemanie, dlatego też najcelniej charakteryzującym go określeniem byłoby słowo mitoman. Istnieją teorie, według których kompan Leona Chwistka wcale nie zażywał na potęgę dragów, a jedynie aspirynę. Prawie nikt nie pamięta, że Witkacy był prywatnie konserwatystą, który brzydził się homoseksualizmem, kpił z salonów, a we wrześniu 1939 roku za wszelką cenę chciał zaciągnąć się do wojska. Wydaje się, że w pielęgnowaniu pamięci o autorze ,,Bezimiennego dzieła" dokonano takich samych przekłamań, jak w przypadku sylwetki Stanisława Brzozowskiego.

Osobną sprawę stanowi kwestia inscenizacji dramatów Witkacego. Za wzorcowe przykłady wystawiania tych sztuk uznano przedstawienia Tadeusza Kantora. Tylko że reżyser ,,Niech sczezną artyści" traktował teksty Witkiewicza-syna jedynie jako materiał do snucia własnych wizji. Niestety i tak doszło do powstania mitu, że Witkacego należy grać z możliwie największymi udziwnieniami, włączając w to ekscentryczny makijaż czy przerysowany sposób gry. Polski teatr zdążył na szczęście otrząsnąć się z tego kompleksu. Jeśli odrzeć dramaty twórcy teorii Czystej Formy z nadmiaru dyskusji filozoficznych albo wyzwisk, to naszym oczom ukazuje się całkiem spójna struktura dramaturgiczna. W utworach Witkacego jak najbardziej jest miejsce na psychologię czy spójność wątków, chociaż miano ,,genialnego grafomana" nie przylgnęło jednak do tego twórcy przypadkowo

II

Jan Englert znajduje swoją formułę na inscenizację Witkiewicza. Umieszcza akcję ,,Bezimiennego dzieła" w przestrzeni, która początkowo pozostaje nieokreślona. Proscenium jest puste. Po bokach sceny ustawiono naprzemiennie kolumny i płaskie ściany. Oświetlenie Jacqueline Sobiszewski zostaje rzucone na tę konstrukcję, co pogłębia optycznie powierzchnię sceny Bogusławskiego. Pierwszy pojawia się na niej Girs (Jerzy Radziwiłowicz), niosący makietę kościoła z przyległym do niego cmentarzem. Określa to miejsce akcji, z drugiej sugeruje kruchość pewnego porządku. Czy początkowa scena dramatu (będąca notabene parodią ,,Hamleta") nie jest jednocześnie punktem wyjścia dla sytuacji egzystencjalnej wszystkich postaci? Kopany dla Girsa grób jest jednocześnie dołem, w którym umiera religia.

Świat przedstawiony pogrąża się w beznadziei. Gdy arystokracja pławi się w niepotrzebnych luksusach, na ulicach nastroje społeczne sięgają zenitu. Trudno jednak powiedzieć, by spektakl Englerta opowiadał o starciu się klas społecznych. Po pierwsze, taka wykładnia byłaby dziś anachroniczna. Podział zastosowany przez Marksa jest już po prostu nieaktualny. Po drugie, rewolucja w warszawskim przedstawieniu jest bezosobowa. Granice między reprezentantami ,,góry" i ,,dołu" zacierają się niemal całkowicie. W tej sytuacji reżyser koncentruje się raczej na dookreślaniu przedstawionych w widowisku postaci.

Marcin Hycnar jako Plazmonik Blodestaug przełamuje częsty u interpretatorów twórczości Witkacego stereotyp artysty-ofiary. Aktor pokazuje mężczyznę podobnego nieco z charakteru do króla Karola z ,,Królowej Margot". Duże, lekkomyślne dziecko dąży do spełnienia swoich pragnień i zrzucenia z barek jakiejkolwiek odpowiedzialności. W Plazmoniku dochodzi do tego jeszcze bezczelność, która w połączeniu z wrodzonym tchórzostwem daje obraz człowieka po prostu żałosnego. Hycnar świadomie wygrywa tę cechy, by ukazać sylwetkę summa sumarum komiczną. Widz raczej nie będzie współczuł błaznowi. Młody Blodestaug zdaje się sam aż prosić o karę.

Także Klaudestyna (Dominika Kluźniak) odstręcza swoim bujaniem w chmurach. Wjeżdża na scenę na rowerku, przez plecy ma przewieszoną złożoną sztalugę. Gdy ustawi ją na scenie, będzie przed nią klęczeć jak przed ołtarzem. Englert pokazuje, czym kończy się pochopne odrzucenie sakralności religijnej i zastąpienie jej bliżej niezidentyfikowanym ,,ideałem sztuki". Dywagacje artystyczno-filozoficzne postaci są tutaj po prostu bełkotem. Twórcy nie traktują takich dialogów poważnie, co przynosi korzyść samej inscenizacji.

Cynga (Grzegorz Małecki) jest ubrany niczym tajny agent. Chowa twarz pod rondem kapelusza. Aktor konsekwentnie rysuje swoją sylwetkę jako Pankracego, którego idealizm jest jednak jak najbardziej interesowny. Przywódca mieduwalszczyków manipuluje Różą (Patrycja Soliman), choć sam w końcu pada ofiarą wielkiego oszustwa. Wspominany już Girs próbuje ocalić stary porządek, licząc na pomoc rewolucjonistów. Radziwiłowicz pokazuje naiwność swojej postaci, która stara się przy użyciu wody podtrzymać żar w ognisku. Stary Blodestaug (Włodzimierz Press) jest już tylko bezradnym obserwatorem rzeczywistości. Pełni raczej funkcję narratora aniżeli stanowi głos jakiejś wyższej instancji. Wreszcie Girtak (Mateusz Rusin) najpierw nosi kostium robotnika, by przerodzić się w noszącego okulary socjalistycznego intelektualistę.

Aktorzy Narodowego po raz kolejny świetnie radzą sobie w grze zespołowej. Wynikać to może z ogólnie przyjętej metody kreacji poszczególnych sylwetek. Jest bowiem coś brechtowskiego w sposobie przedstawiania postaci u każdego z grających. Przekłada się to także na użyte środki sceniczne. Udźwiękowienie często podkreśla nieistotne pozornie elementy spektaklu, jak np. odgłos lania wódki do szklanek. Projekcje filmowe pokazują rzut kamery na prawobrzeżną Warszawę ze Stadionem Narodowym w tle. Buduje to swoisty efekt obcości. Sama dramaturgia spektaklu owita jest wokół tarć między postaciami, ale nie mają one wystarczająco silnego wydźwięku. Przydługa jest sekwencja więzienna z drugiego aktu. Między Różą a Plazmonikiem nie dzieje się tak naprawdę nic ciekawego. Jan Englert potwierdza jednak swoje reżyserskie doświadczenie, kiedy podobnego rodzaju płycizny przykrywa umiejętnym budowaniem napięcia. Pod względem realizacji spektakl okazuje się prawdziwym sukcesem, co potwierdzają długie brawa pod koniec przedstawienia.

III

Już po sukcesie rewolucji Plazmonik zrzuca swój szal, który nosi przedtem przez całe przedstawienie. Pozbywa się tym samym wszelkich iluzji. Sztuka okazała się całkowicie bezradna wobec rewolty. Nie stała się nową formą religii. Młody Blodestaug postanawia odejść w cień. Englert zwraca uwagę na problem brania przez artystów moralnej odpowiedzialności za kondycję społeczeństwa. Skoro sztuka przegrywa, to czy malarze albo muzycy są w ogóle jeszcze potrzebni? Brzmi to też ciekawie w kontekście ostatnich słów Małeckiego o powodach kłótni z Mają Kleczewską (swoją drogą ciekawe, że dopiero teraz o tym głośno mówi). Nie jest niczym nowym w teatrze, że aktor jest ograniczany przez reżysera. Podobne protesty pojawiały się już, jeśli chodzi o metody pracy Lupy (Sandra K. jako Marilyn) czy Warlikowskiego (pamięta ktoś aferę z Chyrą i Cielecką, którzy mieli uprawiać na scenie prawdziwy seks?). Ta sprawa jest po prostu tajemnicą poliszynela. Małecki wyważa otwarte drzwi. Zastanawiać może jedynie konformizm aktorów, którzy zdają się nieraz ulegać reżyserom prawdopodobnie ze strachu przed utratą pracy. W grę może wchodzić także naiwne zaufanie do niektórych ,,wizjonerów". Postawa uległości prowadzi jednak w prostej linii do chodzenia na łatwiznę. Można w tym dostrzec powiązania z zachowaniami wyśmianego w widowisku Plazmonika.

Englert dostrzega niszczycielstwo rewolucji. Po scenie przebiegają zamaskowani mężczyźni w czarnych kapturach i dresach. W domyśle mają to być zwalczający się przedstawiciele lewicowych i prawicowych bojówek. Także publiczność ma być uczestnikiem planowanego społecznego zrywu. Zostaje to zaakcentowane przez częste zwroty bezpośrednio w jej stronę. Ale na jakiej podstawie wychodzi się z takiego założenia? Może chodzić o pokazanie, jak manipuluje się ludzkimi odczuciami. Na scenę spadają w pewnym momencie ulotki z buntowniczymi hasłami. Wydaje się to jednak mocno naciągane. Sama rewolucja nie ma tutaj żadnej ideowej twarzy. Jej skutkiem jest totalna unifikacja - tłum ubranych na czarno postaci wytupuje wspólny rytm. Takie ukazanie społecznego przewrotu jest jednak dość ograne.

Bo czy współcześni rewolucjoniści nie występują właśnie przeciw ujednolicaniu społeczeństwa, które dokonuje się przez dążenie do tzw. ,,równości"? Czy na pewno homogenizacja społeczeństwa dokonuje się w wyniku zamieszek na ulicach? Czy unifikacja mas ludzkich nie odbywa się dzisiaj raczej w politycznych gabinetach i studiach telewizyjnych? Ale takich metod to chyba sam Witkacy się nie spodziewał.oby s

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji