Artykuły

Być albo nie być Gertrudą

BEATA MATKOWSKA-ŚWIĘS: Powiedziała Pani, że gdyby nie była aktorką, zostałaby politykiem. To był żart?

GRAŻYNA SZAPOŁOWSKA: Mam wrażenie, że ten kraj nie kocha siebie, jeżeli 60 proc. studentów chce stąd wyjechać, jeżeli polskie wykwalifikowane pielęgniarki, by godziwie żyć, muszą jechać do pracy do Francji. To budzi mój niepokój. Na dodatek jak z pudełka wciąż wyskakują nowe afery, ujawniają się zakulisowe układy. W polityce powinno być podobnie jak w kinie. Film musi przynieść zysk i mieć jakiś poziom artystyczny. To bardzo idealistyczne postrzeganie rzeczywistości.

Gdy przyglądam się występom polityków w telewizji, nie wiem, kto gra główną rolę, a kto tylko epizod. Mam wrażenie, że oglądam zmęczonych bohaterów i tłum epizodystów przekrzykujących się wzajemnie... taki teatr kukiełkowy. Szkoda, że telewizja publiczna tak marnuje czas, który można by poświęcić edukacji, na przykład tłumacząc ciężarnym dziewczętom, że bez konsekwencji mogą pozostawić niechciane dzieci w szpitalu. Lecz niemowlęta wciąż lądują na śmietniku. Telewizja docierająca do każdego domu powinna uświadamiać, kształcić i czynić wrażliwymi młodych ludzi. Wielu liczyło, że TVN stanie się alternatywą dla TVP.

Mariusz Walter obiecywał, że TVN będzie ofertą dla widza bardziej wymagającego niż fani "Big Brother".

- Czyżby nie dotrzymał słowa?

Zamierza Pani kandydować do Sejmu?

- Nie, ja gram w zupełnie innym teatrze. My, aktorzy, jesteśmy postrzegani jako osoby, które poprzez sztukę mówią o najważniejszych sprawach, ale zwykle widzowie nie pamiętają, że jesteśmy także prawdziwymi ludźmi. Ale chyba nie ma w tym nic zaskakującego, bo przecież prawdziwe aktorstwo polega na całkowitym zatarciu granicy między aktorem a graną przez niego postacią. Między realnością a wyobrażeniem. Między życiem a sceną.

Oglądając "Pana Tadeusza", widzimy Telimenę, a nie Grażynę Szapołowską. Jak się pracuje nad archaicznym dziś 13-zgłoskowcem, by sprawić, że bohaterowie z Soplicowa rozmawiają niemalże współczesnym językiem?

- Uczyłam się tekstu, chodząc ze słuchawkami na uszach wzdłuż brzegu po plaży w Santa Monica w Kalifornii. Gdy osiągnęłam rytm do zapamiętania, musiałam odnaleźć jego przeciwieństwo. Mówić wiersz, robiąc pauzy w pozornie nielogicznych miejscach, łamiąc go zupełnie nie tam, gdzie potrzeba. I wówczas zaczął ujawniać się dodatkowy sens, nowe znaczenia, których nie zauważa się, czytając rytmicznie "Pana Tadeusza".

Współczesne aktorstwo staje się coraz bardziej naturalne, maksymalnie zbliżone do zwykłego życia. Moda, szybkie tempo życia wymuszają zmiany i trzeba umieć kreatywnie wykorzystać to, co podpowiada ulica. Wszystkie historie dawno opowiedziano i dlatego nowatorstwem w filmie jest zaskakujące czy odważne odczytanie znanych wątków. Wiemy, że Chrystus cierpiał, ale nikt nie przypuszczał, że można, jak to się stało w "Pasji", tak naturalistycznie pokazać tę mękę. Mel Gibson uświadamia nam, że okrucieństwo jest obecne w naszej historii stale i wciąż. Bałkany, Nowy Jork. Irak, Madryt... a wszystko to w ciągu zaledwie kilku lat. Sztuka powinna pokazywać skrajności. Powinna też dawać nadzieję bez względu na to, co nas otacza.

Sztuka współczesna poszukuje nowych odczytań. Gertruda, matka Hamleta, w Pani telewizyjnej interpretacji zaskakuje. Jest współczesną kobietą, świadomą swej seksualności.

- Która chce żyć mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Mężczyźni osaczają samotną Gertrudę. Hamlet - jej pierwszy mąż. Klaudiusz - jej drugi mąż, Poloniusz, syn. Kto kim rządzi w duńskim królestwie? Czy Gertruda poprzez swoją kobiecość kieruje mężczyznami, czy też oni, chcąc sięgnąć po władzę, manipulują nią? Moja Gertruda próbuje naciągnąć strunę życia do granic niemożliwości i wcale nie po to, aby sprawdzić, jak wiele można, tylko po to, aby ją przerwać. To okrutny krok wobec siebie i innych. Gertruda walczy ze swoimi zmysłami nieracjonalnie, dziko, instynktownie. Tkwi w niej ból samozniszczenia, świadomość krzywdy wyrządzonej synowi, ale jednocześnie niczego nie żałuje. Chce żyć bez względu na konsekwencje. Nawet Hamletowi nie pozwoli zabrać sobie wywalczonego szczęścia. Być może ma żal do syna, że jest zbyt młody, by zrozumieć jej kobiecość? I wybaczyć. Być może nie uświadamia sobie, że jest już za późno?

Po latach wróciła Pani na scenę Teatru Narodowego.

- Czasem wraca się do miejsc, czasem do ludzi. Po 25 latach zatęskniłam za teatrem. Technika teatralna jest całkowicie odmienna od filmowej i kilka lat temu zrozumiałam, że niewiele wiem o pracy na scenie i muszę wrócić to teatru, by się uczyć. W teatrze jest czas na dyskusję, na twórczą, wspólną pracę. Młodsi uczą się, przyglądając się pracy bardziej doświadczonych aktorów. A my, obserwując młodszych kolegów, staramy się, choć w części, zatracać swój cynizm, który obrastał nas przez lata pracy.

Teraz Pani pomaga innym. Znalazła Pani wsparcie, gdy zaczynała pracę w filmie?

- Nie czułam pomocnej dłoni starszych koleżanek. To było bolesne doświadczenie i stąd postanowienie, że zawsze znajdę czas, by pomóc młodym kolegom.

Skąd pomysł, by po maturze wyjechać do Jeleniej Góry i starać się o rolę w "Legendzie" Henryka Tomaszewskiego?

- W liceum zafascynowana pantomimą, biegałam na wszystkie przedstawienia i z podziwem patrzyłam na aktorów poruszających się na scenie tak, jakby nie podlegali prawu grawitacji. Gdy po maturze dowiedziałam się, że Henryk Tomaszewski kompletuje obsadę "Legendy", pomyślałam, że byłoby wspaniale, gdyby zechciał dać mi choćby najmniejszą rolę. Wsiadłam w pociąg i pojechałam do Jeleniej Góry. To był szalony pomysł ale udało się! Dostałam rolę nimfy. Byłam szczę-śliwa, że w ogóle zechciał mnie zauważyć. I gdy w trakcie przedstawienia z koleżanką, pląsając, wyłaniałyśmy się spod podestu na scenę, byłam przekonana, że jestem najpiękniejszą, jedyną nimfą na świecie. Henryk Tomaszewski nauczył mnie, jak ważny na scenie jest ruch, plastyka, każde drgnienie. To właśnie za jego namową po roku pracy w Jeleniej Górze wróciłam do Warszawy i zdałam do szkoły teatralnej. Takie to były początki. Po szkole Adam Hanuszkiewicz zaangażował Panią do Teatru Narodowego. Zagrała Pani Arycję w "Fedrze", Księżniczkę w "Snie srebrnym Salomei", Śmierć w "I Dekameronie".

- Adam dał mi niebywałą szansę. Grałam też Maję Ocholowską w "Opętaniu" Gombrowicza w reżyserii Tadeusza Minca, który nauczył mnie bardzo wiele. Był wybitnym reżyserem, wspaniałym człowiekiem, który rozumiał i kochał aktorów. "Opętanie" graliśmy w stanie wojennym, ale bardzo szybko zaczęto robić porządki w teatrach. Niestety, Adam, tak jak wielu innych, przestał być dyrektorem, więc i ja w odruchu buntu postanowiłam odejść, choć wtedy nie przypuszczałam, że na tak wiele lat.

I natychmiast stała się Pani gwiazdą polskiego kina. Jednak po dramatycznych rolach teatralnych w filmie obsadzano Panią dość zaskakująco. "Gdy tylko ktoś otwierał szufladę z napisem seksblondyna, zawsze wyskakiwała Szapołowska" - powiedziała Pani po latach.

- Angażowano mnie do takich filmów, jak "Wielki Szu" czy "Lata 20., lata 30." i za każdym razem mnie rozbierano. Oczywiście miałam świadomość, do jakiego stopnia i po co mnie wykorzystywano. W tym samym czasie Włosi, Węgrzy, Rosjanie obsadzali mnie w trudnych rolach nagradzanych na festiwalach. Za rolę w "Piazza di Spania" otrzymała Pani nagrodę Ennio Flayano przyznawaną wybitnym twórcom. Była też Pani najbardziej popularną węgierską aktorką.

- Za granicą widziano we mnie aktorkę dramatyczną, a u nas nawet Kieślowski, który widział we mnie potencjał na coś więcej niż rozbieranie, też mnie rozbierał. To na moje prośby w "Bez końca" sporo wyciął z erotycznej sceny. Podobnie było z "Krótkim filmem o miłości".

W wielu filmach nagość pojawia się po to, by ściągnąć widzów do kina.

- Tak, to prawda, ale reżyser powinien wyznaczyć granicę dobrego smaku i mądrej umiejętności wykorzystywania nagości. Nie każdy to potrafi. Ale też bywa tak jak w przypadku scen erotycznych w "Magancie". Choć byłam kompletnie ubrana, słyszałam od ludzi: "Mój Boże, jak się pani fantastycznie rozebrała!". Jak pani sama widzi, kino to magia.

W polskim filmie między traktorzystkami a arystokratkami nie ma prawdziwych kobiet.

- Jedynie Wajda potrafi pięknie pokazywać kobiety. Między Walą traktorzystką a hrabianką brakuje mi współczesnej opowieści o partnerskim związku między kobietą a mężczyzną. Brakuje mi polskiego Leloucha. Naszym reżyserom dalekie są te tematy, co pewnie wynika z tradycji, w któ-rej wszyscy zostaliśmy wychowani. W "Piętnie" Anthony Hopkins i Nicole Kidman grają równo-rzędne role. A w polskim filmie byłoby to tak: Hopkins byłby główną postacią, czasem pojawiałaby się Kidman, by Hopkins mógł ją wykorzystać seksualnie. I tyle. Lecz i to się powoli zmienia. Ostatnio dostałam od młodego reżysera fantastyczną propozycję roli. To historia dwóch kobiet spotykających się przypadkowo. Jedna z nich jest nowoczesną, wykształconą burdelmamą, druga zaś samotną dziewczyną w ciąży bez środków do życia. Wierzę, że znajdą się pieniądze i film powstanie.

Umawiając się na rozmowę, myślałam, że ujrzę nieprzystępną gwiazdę, a tu widzę Panią w dżinsach i bez makijażu. Prywatnie jest Pani całkowicie odmienna od mitu, który Pani stworzyła. - Tak jak inne kobiety noszę czasem i podkoszulek, i wytarte dżinsy. I zdarza się, że kupuję ziemniaki i marchew, a potem taszczę ciężkie siatki do samochodu. Potrafię również być "gwiazdą" i to bywa bardzo przyjemne uczucie.

Gdy czytam Pani opowiadania, jestem zaskoczona Pani wrażliwością patrzenia.

- Dziękuję. Zaczęłam pisać już dawno, a w tym roku miesięcznik "Pani" zaczął drukować moje krótkie opowiadania. A pani zaskoczenie wynika stąd, że nie dostrzegała pani we mnie prawdziwej Grażyny Szapołowskiej. Że przybierałam pozę kogoś, kim nie byłam. Prawdopodobnie w życiu odgrywałam rolę aktorki, a na scenie czy przed kamerą stawałam prawdziwa ja.

Małgorzata Domagalik napisała: "To nie talent Szapołowskiej tak irytuje młode aktorki, ale nieprzemijalność rywalki". Nie twierdzi Pani, że ma 32 lata, nie ukrywa, że jest babcią, a mimo to wciąż młodzi mężczyźni piszą do Pani listy z wyznaniami. To jakieś czary?

To ciekawość życia.

Co trzeba robić, by w wieku lat 50 być w tak świetnej formie?

- Często się śmiać. Przemek Saleta uczy mnie boksu. Dbam, by nie utracić w sobie naiwności dziecka. Uwielbiam rozmawiać z młodszymi kolegami w teatrze. Lubię pracować z młodymi reżyserami, którzy nie utracili jeszcze swojej niewinności.

Podobno bliscy pytają: Grażyna, kiedy ty się ustatkujesz? Za czym Pani tak biegnie?

- Za prawdą... Staram się zrozumieć... Ale nie chciałabym dojść do punktu, kiedy uznam, że już wiem wszystko, i każde następne doświadczenie będzie tylko rozczarowaniem albo powieleniem. Przyznaję, że z upływem lat nabieram dystansu, staję się spokojniejsza. Ale wciąż biegnę... Biegnę, by nie stracić z oczu ciekawości, biegnę w poszukiwaniu siebie samej. I przestałam myśleć, że już nie zdążę. Że już za późno. Wręcz przeciwnie! Dopiero zdążę!

Rozmawiała Beata Matkowska-Święs

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji