Artykuły

Nieboska w Narodowym

Są utwory, które wymagają od czytelnika-widza wysiłku jak przy wspi­naczce górskiej, ale też - jak przy wspinaczce - osiągnięcie szczytu i spojrzenie z góry na rozległą panoramę daje wzruszenie i satysfakcję niepow­tarzalną.

Do takich utworów należy właśnie "Nieboska Komedia" Zygmunta Kra­sińskiego - utwór unikalny w naszej (i chyba nie tylko naszej) literaturze - tak pod względem formy, jak i treści.

"Nieboska" - wyłączywszy prolog-uwertury poetyckie (tak pięknie mó­wione na scenie Teatru Narodowego przez wielką aktorkę Irenę Eichlerównę) i jedyny "prawdziwy" dialog-dysputę ideologiczną między obu wodzami walczących obozów (Hrabią Henrykiem

- Adamem Hanuszkiewiczem i Pan­kracym - Mariuszem Dmochowskim) - jest napisana stylem (proszę się nie gorszyć) niemal reportażowym. Zwar­tość syntetycznych rzutów, kondensa­cja treści, precyzja słowa, budowanie sytuacji jaskrawością jednego tonu, kreowanie postaci bez analiz psycholo­gicznych, grubą krechą - to przecież styl wielkiego, nowoczesnego reporta­żu, w którym decyduje pośpiech prze­kazania wizji; liczą się tylko rzeczy najważniejsze z pominięciem ogniw po­średnich.

A przecież "Nieboska" powstała w 1835 roku. Zygmunt Krasiński, kiedy zaczynał ją pisać miał 21 lat. W tym wieku osiągnąć taką dojrzałość intelek­tualną może tyko geniusz.

Po ukazaniu się "Nieboskiej" Mickie­wicz pisał: "Pierwszy raz jakiś autor spróbował stworzyć dramat proroczy, opisać miejsce, wprowadzić postacie i opowiedzieć zdarzenia, które mają się dopiero kiedyś rozegrać... Poemat ten jest jękiem rozpaczy człowieka genial­nego, który widzi całą wielkość i trud­ność zagadnień społecznych, a niestety nie wzniósł się jeszcze na wyżyny, skąd mógłby dojrzeć ich rozwiązanie..."

Zygmunt Krasiński nie mógł dojrzeć tych rozwiązań i nie chciał - był ary­stokratą: wielkim poetą, ale i wielkim panem. Umysł jego wprawdzie widział nieunikniony rozpad dotychczasowego porządku, lecz nie chciał się z tymi po­godzić i nie wierzył, że na gruzach umierającego świata zakwitnie nowa, piękna przyszłość. Pogardzał przy­warami swojej klasy, lecz solida­ryzował się z nią, nie chciał opuścić jej w obliczu katastrofy, walcząc u jej bo­ku (czy na jej czele) aż po straszliwy apokaliptyczny koniec.

Inscenizacja Adama Hanuszkiewicza - wbrew przewidywaniom - nie jest ani rewolucyjna, ani rewelacyjna. Nie szokuje, pozornie trzyma się tradycji, cały wysiłek wyobraźni twórczej kła­dąc na wymowę artystyczną dzieła, na dramaturgiczne spojenie rwących się wątków. Hanuszkiewicz zademonstro­wał tu swój nieomylny słuch inscenizatorski i bogactwo warsztatu nowoczes­nej techniki teatralnej.

Najpiękniej wypadła część pierwsza, w której wszystkie sceny idealnie łą­czą się z sobą i logicznie wynikają jedna z drugiej - np. przejście od śmierci Żony do ukazania się jej jako zjawy. Trochę słabiej wypadły wielkie sceny zbiorowe (świetnie zresztą skom­ponowane ruchowo) - obóz rewolucji i czarna msza "świętego" Leonarda. Za dużo było tu wrzawy, mętliku, w których słabości aktorskie (dykcja!) gu­biły słowa. Tak samo w scenie zdoby­wania okopów św. Trójcy nadużyto środków bombardujących, tak że pierwsze rzędy widowni dusiły się ku­rzem.

Dobrze natomiast wypadła scena końcowa - na obrotówce przesuwają się gruzy okopów Św. Trójcy i trup Hrabiego Henryka.

Aktorsko, mimo bogactwa połączo­nych zespołów Teatru Narodowego i Powszechnego, spektakl zawodzi.

Są tylko trzy wielkie główne role: wspaniała kreacja Zofii Kucówny, re­welacyjny debiut (chyba?) sceniczny młodziutkiego Andrzeja Nardellego w roli Orcia (dotąd kreowanej zawsze przez kobiety) - no i sam Hanuszkie­wicz jako Hrabia Henryk. Wprawdzie początkowo dezorientuje nas chłodem, oschłością, dystansem, lecz już po chwili pojmujemy, że to jest właśnie koncepcja roli i to koncepcja słuszna.

Wymienić jeszcze trzeba aktorów biorących udział w scenie w domu wa­riatów (Adam Mularczyk, Gustaw Lut­kiewicz, Marek Wojciechowski, Kazi­mierz Janus), Złego Ducha - Zdzisław Wardejn doskonały w masce i ruchach oraz Dziewicę - Ewę Pokas.

Niestety Mariusz Dmochowski jako Pankracy nic nie miał z wielkości wo­dza i mózgu rewolucji. Więcej oczeki­waliśmy od aktora tej klasy.

Na zakończenie chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na bardzo interesującą scenografię Mariana Kołodzieja i bar­dzo piękną muzykę Andrzeja Kuryle­wicza, którego znakomity zespół jazzo­wy towarzyszy nam przez cały spek­takl. I scenografia, i muzyka są bardzo ważnymi elementami tego pięknego wi­dowiska, które na pewno długo nie zej­dzie z afiszów Teatru Narodowego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji