Artykuły

Poznaj Polę

Mogłabym jej mówić na ty, bo jestem starsza. Urodziła się niemal sto lat te­mu, ja - ćwierć wieku po jej śmierci. Nigdy się nie widziałyśmy. Dla rodzi­ny Pola, dla obcych Apolonia Machczyńska-Świątek. Dla mnie babcia.

Dziwna babcia, młoda, ładna, odważna, "moja", ale ta­ka, o której mówią wszyscy. Bohaterka reportażu, opo­wiadania, sztuki teatralnej; postać, o której uczy się w szkołach. Odznaczona medalem "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata". 27 sierpnia dostała Krzyż Ko­mandorski.

Pola mruży oczy

- Pani babcia zostanie odznaczona jednym z naj­ważniejszych medali państwowych - usłyszałam w słu­chawce. - Czy ma pani jej zdjęcia?

Na jednym Pola siedzi na leśnej polanie, bufki krót­kiej, wciętej bluzki pokazują ładne ramiona. Obok niej przycupnął młodszy syn, trzyletni wówczas Sławek. Z drugiej strony klęczy wystrzyżony na zapałkę Woj­tek. Ma pięć lat i widać, że zastygł tylko na chwilę, na wyraźną prośbę matki. Po suchym "pstryk" pobiegnie do lasu bawić się patykami, pewnie zedrze skórę na ko­lanach podczas prób wspinania się na wielkie drzewa.

Pola siedzi między synami. Dziewczęca, drobna twarz z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi, brązowe włosy o rudawym połysku ma zaczesane do tyłu, ale i tak kilka kosmyków fruwa na wietrze. Mruży oczy w słońcu. Spojrzenie brązowych oczu jest ujmujące, młode. Może Pola odpoczywa, starając się zapomnieć, że to środek wojny, a może już wie, że na­stępnej wiosny urodzi się Magda, córka, po dwóch sy­nach, tak do niej podobna.

Na kolejnej fotografii, zrobionej rok później, Pola pochyla się nad ułożoną na poduszce malutką dziew­czynką. Dziecko jest trochę oślepione słońcem, a mo­że jest jej niewygodnie na puchowym posłaniu, bo pró­buje dźwignąć się do góry, niemal słyszę niemowlęce postękiwanie, wstęp do głośniejszych protestów Po­la pochyla się nad nią i mówi coś z uśmiechem, łok­ciem opiera się o chustę w grochy, która wyściela du­żą poduszkę.

Na tym zdjęciu jest kwintesencją macierzyństwa. Silna, czuła, pewna siebie, skupiona na dziecku. Włosy ma ściągnięte w kok, żeby rączki dziecka nie chwyciły za kosmyk. Miała 30 lat, jej życie rozkwitło od nowa.

"Prawdziwa" babcia

O istnieniu Poli dowiedziałam się, kiedy skończy­łam dziesięć lat. Tata jak zwykle w niedzielę zabrał mnie na obiad do pradziadków. Po deserze, a może przed nim, poszliśmy do pokoju, którego okna wy­chodziły na cichą ulicę Chłopickiego.

- Babcia Irenka nie jest twoją prawdziwą babcią - powiedział.

Zrobiłam poważną minę, pokiwałam głową i wró­ciłam na dół. Babcia Irenka przytuliła mnie i podsunęła ptasie mleczko. Uważała, że powinnam dużo jeść, bo jestem za chuda.

Tata - Wojtek, najstarszy syn Poli - nie śmiał burzyć spokoju mojego dzieciństwa, a może czekał, aż sama zacznę pytać o "prawdziwą babcię". Miałam kilkana­ście lat, gdy przyniósł mi jej zdjęcia. Zobaczyłam dwie uśmiechnięte dziewczyny - Polę z koleżanką. Pola uśmiechała się nieśmiało, tamta druga była dużo pew­niejsza siebie.

- Moja babcia jest ładniejsza - wypaliłam. Rodzice spojrzeli na mnie zaskoczeni. "Babcia". Nazwałam ją. Zaczęłam zagadywać niezręcznie ciszę. - Ta koleżanka jest brzydsza - mówiłam - ma za duże dziurki od nosa. Pola jest piękniejsza.

Nie chciałam słuchać, że przed wojną wysokie ko­ści policzkowe nie uchodziły za atrakcyjne, gadałam, a młoda Pola, nastolatka jak ja, stawała mi się bliska. To wtedy ją zaadoptowałam.

Plebanki

Niedługo potem tata zabrał mnie na Plebanki. Był mróz, "maluch" telepał się po kiepskich drogach, trzęs­ło na wybojach między Rykami a Kockiem, trzęsłam się i ja, z zimna. Wreszcie samochód stanął na polanie.

Kiedy myślę o Plebankach, przychodzi mi do głowy to słowo: polana. Teraz widzę, że jest w nim zawarte sło­wo "Pola". I polana - drewno pachnące żywicą, które tata wpakował do pieca pierwszego wieczoru, zerkając z niepokojem na mnie, siną w za cienkiej kurtce.

Zakochałam się w Plebankach. W pierścieniu bia­łych brzóz chroniących polanę, rozkołysanych sukniach modrzewi, rdzawych plamach jałowców. I w sosnach, niebotycznych sosnach, między którymi wieszaliśmy hamak. Gdy w nim znikałam, znikał świat, zostawało niebo.

Jeździliśmy tam co roku: tata, jego brat Sławek, ich siostra Magda; jeździł mąż Poli - dziadek Romek - ze swoją drugą żoną, babcią Irenką, i ich dwójką dzie­ci. Siwa chałupa pamiętająca powstanie styczniowe, która w czasie wojny mieściła rodzinę leśniczego do­glądającego lasów Machczyńskich, przygarniała nas wszystkich.

Zbierałam poziomki, kiedy odkryłam fundamenty. Zapytałam o nie tatę, stryja, dziadka. "Tu miał być dom", mawiali. Dopiero później dowiedziałam się, że chciał go postawić Henryk Machczyński, ojciec Poli. Życie roz­kwitało, kwitła Pola, rodziły się dzieci. Dopiero wojna pokrzyżowała plany, kiwali głowami mężczyźni w mo­jej rodzinie.

Kobiety niewiele mówiły. Magda była za mała, by pamiętać matkę, babcia Irenka nie znała Poli i tylko moja mama, wówczas młodziutka żona najstarszego syna Poli, chłonęła opowieści o teściowej. Tak dowie­działam się, że Pola właściwie sama zajmowała się ma­jątkiem, że świetnie jeździła konno, a gdy piastunka opiekowała się dziećmi, ona objeżdżała pola i lasy. Umiała poćwiartować świnię, grała w brydża z księ­dzem, weterynarzem i weterynarzową.

Była energiczna i silna. Patrząc na poziomki ros­nące przy fundamentach, myślałam, że gdyby to Pola wpadła na pomysł postawienia domu, nie wyrosłyby tu dzikie owoce, tylko ściany.

"Pola" - bohaterka reportażu i opowiadania

Tego, czego mi nie powiedziano - bo chroniono mnie, dziecko, bo rodzinna rana zabliźniała się, gdy rodziły się dzieci babci Irenki i dziadka, traktowane z taką samą miłością i uwagą jak tamta na wpół osie­rocona trójka - dowiedziałam się z reportażu Hanny Krall. Dopiero wtedy Pola dla mnie umarła.

Bardzo przeżyłam jej śmierć - przecież ledwo ją poznałam, moją rówieśnicę, nastolatkę ze zdjęć, a póź­niej młodą matkę tak jak ja, a już musiałam zrozumieć, co to znaczy, że w czasie wojny przechowywała pod podłogą spichlerza 25 Żydów.

Podobno wiedzieli o tym tylko jej synowie - sześcio­letni wówczas Sławek i ośmioletni Wojciech - i Żydów­ka ukrywająca się z dziećmi w ziemiance. Żydówkę wydał Polak pracujący dla Niemców, a oni obiecali, że darują życie jej dzieciom, jeśli powie, gdzie są inni Żydzi.

Zanim wpadli do domu Poli, ona, ostrzeżona przez jednego z policjantów, zdążyła zawiadomić ukrywa­jących się, a sama wzięła dzieci i poszła szukać kryjów­ki. Pukała do sąsiadów, błądziła od chałupy do chału­py, ale nikt jej nie wpuścił.

Zrezygnowana zaprzęgła sanie i pojechała na Ple­banki. Piastunka zajęła się roczną córką Poli, chłopcy bawili się śnieżkami, a Pola weszła do chałupy - tej starej, pamiętającej powstanie styczniowe, która mieściła wszystkich - i zdjęła kożuch.

Ponad pół wieku później pojechałam na Plebanki z Hanną Krall. Patrzyłam na domy byłych sąsiadów Poli, na twarze ich dzieci. Widziałam rozwiązane sznuro­wadło Poli wlokące się po śniegu, czułam ciężar rocznego dziecka, które trzymała na rękach. Droga, którą przyje­chała na Plebanki saniami, była tą samą, którą brnęliśmy zimą, gdy koła łady stryja Sławka zapadały się do połowy. Inna droga, ta prowadząca przez pola, była zimą autem nieprzejezdna. To tam kiedyś wilki podeszły tak blisko do sań Henryka Machczyńskiego, że musiał do nich strze­lać. Mam jego pozwolenie na broń: pieczęć z 1937 roku, obok zdjęcie przystojnego 50-letniego mężczyzny.

Gdy Pola zdjęła kożuch, ukazał się jej brzuch. Była w za­awansowanej ciąży. Pod chałupę zajechały sanie. Pola, ta z reportażu, wstała z łóżka, do którego się wcześniej położyła. Oficer prowadzący śledztwo przesłuchał wszyst­kich, łącznie z małymi synami Poli, w końcu postawił Hen­ryka Machczyńskiego przed wyborem - jeśli się przyzna, że to on ukrywał Żydów, darują życie jego córce. Nie przy­znał się.

Polę zastrzelono przed stodołą w Annopolu. Mówią o tym starzy mieszkańcy wsi, powtarzają ich dzieci. Pi­sze się i mówi, że ojciec Poli zmarł kilka miesięcy później "ze zgryzoty". Plotkuje się, że niemiecki policjant, który ostrzegł Polę, kochał się w niej. Że dzięki temu Poli i jej te­ściowej udało się uratować Rywkę Blatt, zielonooką blon­dynkę, Żydówkę. Dały jej dokumenty piastunki dzieci Po­li i kazały jechać na dworzec chłopską furmanką, a kiedy właściciel wozu odmówił zabrania Żydówki, Pola poszła po owego niemieckiego policjanta. W opowiadaniu pod tytułem "Pola" Niemiec wyciąga rewolwer - tak zmusza chłopa do zabrania Rywki.

W liście Rywka pisze, że w Warszawie ukryto ją w wil­li moich pradziadków, na Chłopickiego. Być może w tym samym pokoju, w którym dowiedziałam się o istnieniu Poli.

Dzięki Hannie Krall kilkanaście lat temu Apolonii Machczyńskiej-Świątek przyznano medal "Sprawied­liwy wśród Narodów Świata". Odebraliśmy go razem ze stryjem Sławkiem. Płakaliśmy oboje. Po uroczysto­ści w kuluarach ktoś nas pytał, co sądzimy o antysemi­tyzmie.

Dzieci Poli

Adoptowałam moją babcię, pokochałam ją, opłakałam jej śmierć. Zaakceptowałam wiedzę na temat szczegółów jej śmierci - czwartej ciąży, przesłuchania, strzałów z rę­ki Niemca, który podobno ją kochał - szczegółów, które zazwyczaj są oszczędzane bliskim, których się przy nich nie rozważa, a w rodzinach nie rozdrapuje. Nie ukrywam, że na kilkanaście lat te opisy zepchnęły we mnie postać Poli w mrok. Musiały minąć lata, żebym się z tego otrząsnęła i zaczęła myśleć z codzienną miłością o mojej babci, mo­jej rówieśniczce.

Dlatego tak bolesnym doświadczeniem były dla mnie zapowiedzi sztuki Krzysztofa Warlikowskiego pt. "(A)pollonia". Gdzieś między prognozą pogody a reklamą pły­nu po goleniu powtarzano w radiu, że spektakl "...oparty jest na autentycznej historii Polki, matki trójki dzie­ci mieszkającej w Kocku, która za ukrywanie Żydów została zastrzelona przez Niemców na oczach swoich dzieci".

Ten sensacyjny ton odebrałam jako publiczną eks­humację. Znajoma, która była na sztuce, twierdziła, że "płakała". Ja, słysząc radiowe spoty, płakałam z ża­lu nad Polą wystawioną na widok publiczny.

Płakałam z bezsilności. Mimo że rozumiem, iż ja­ko postać fikcyjna musi podlegać prawom rynku, a jej śmierć jest haczykiem dla reklamy.

Długo rozmawialiśmy z dziećmi - prawnukami Poli - na temat granicy upubliczniania rodzinnej intymności. Zastanawialiśmy się, czy wolno z osoby, której członkowie rodziny przechowują pamięć o niej, czynić postacią fikcyjną. Czy wolno używać imienia jej syna Sławka - tego, przy którym siedziała na fotografii, szczęśliwa - by zbudować postać o tym samym imieniu, oskarżającą na scenie matkę za to, co zrobiła.

Nie wiemy, czy można. Nie wiemy, jakie są granice sztuki.

Wybór Poli

Moje dzieci o historii prababki Poli wiedzą ode mnie. Rozumieją, że Magda nie mogła widzieć egzekucji swej matki, bo miała tylko rok, wiedzą, że piastunka nie po­zwoliła chłopcom patrzeć na śmierć Poli. Wypowiedzi krążące wokół tematu sztuki, z których wynika, że po śmierci Apolonii "jej dzieci, z wyjątkiem Sławka, zmar­ły tragicznie. Sławek nie ułożył sobie życia, jest samot­ny", przeczą faktom.

Sławek miał po sześćdziesiątce, kiedy zmarł po prze­wlekłej chorobie. Parę lat wcześniej obchodził 30-lecie małżeństwa. Magda, która zmarła na raka, pół życia spędziła z ukochanym mężczyzną, a mój tata zabierał na Plebanki mnie i moich znajomych, gdzie graliśmy przy ognisku na gitarach, strzelaliśmy z wiatrówki do szerszeni, a tata piekł nad ogniem najdłuższe szasz­łyki świata. Dziadek usiłował hodować pomidory przy fundamentach, ale rosły mu tylko róże. Stryj Sławek i jego przyrodni brat, syn babci Irenki, postawili na Plebankach nowy dom.

Wciąż szukam Poli. Nie szczegółów jej śmierci, tyl­ko życia. Życia, które można odbierać - między inny­mi - jako klucz do wyboru, jakiego dokonała. Dlatego o niej piszę. O Henryku Machczyńskim, o którym się uczy w szkołach, że stanął przed antycznym wy­borem - swoje życie czy życie córki - myślę też, że zbu­dował fundamenty. To na nich jego wnuk Sławek ze swoim przyrodnim bratem postawili budynek, któ­ry stoi obok nowego domu na Plebankach.

O Poli, córce Henryka, w liście Rywki Blatt, która przeżyła dzięki niej, czytam, że moja babcia: "...była mądra, inteligentna, ładna, wysoka, dość pełna, mia­ła troje (3) dzieci i była w ciąży, kiedy ją zabili za to, że ukryła Żydów...".

Kiedy myślę o Poli, wracam do czasów, gdy studio­wała w Warszawie medycynę. I tych, gdy poznała dziad­ka, przyjechała z powrotem do Kocka i zajęła się ma­jątkiem na tyle energicznie, że stara kobieta ze wsi pod Kockiem jeszcze pół wieku później psioczyła na nią do mnie: "Pola? Ona od Boga odeszła! Ty wiesz, co ona robiła? Prała w niedzielę!...".

Pamiętam - gdy odebrałam w imieniu Poli medal "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata", dziennikarz zapytał mnie: "Czy zrobiłaby pani to, co zrobiła pani babka?". To pytanie wydało mi się ważne, starałam się na nie odpowiedzieć. Dziś zapytałabym pewnie: "A pan?".

Rozumiem, że tych, którzy Poli nie znali, porusza jej bohaterstwo. Mnie też. Fascynuje ich, że jest boha­terką reportażu, opowiadania, sztuki, szkolnych wypracowań. Mnie też. Publicznie określił ją wybór, któ­rego dokonała, i jej śmierć. To oczywiste. A mnie jako jej wnuczkę porusza też jej życie.

Grażyna Plebanek - ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, pracowała jako dziennikarka dla agencji Reuters i "Gazety Wyborczej". Autorka bestsellerowych "Dziewczyn z Portofino" (WAB., 2005) i powieści "Pudełko ze szpilkami" nagrodzonej w konkursie wydawnictwa Zysk i S-ka.

W 2007 r. opublikowała książkę "Przystupa" (W.A.B.), a w 2010 r. ukaże się czwarta jej powieść - "Nielegalne związki" (W.A.B.). Z Warszawy przeniosła się do Sztokholmu, a od kilku lat mieszka w Brukseli. Prowadziła autorski program w TV Polonia. Znalazła się w międzynarodowej grupie artystów, których portrety można oglądać na wystawie w Brukseli przez kolejnych dziesięć lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji