Artykuły

Trembecki spumante

Zabawa z Trem­beckim. I to jaka zabawa!

Kontuszowe facecje i fraczkowe wybiegi podane tak, by uwydatnić urodę osiemnastowiecznej polszczy­zny i oświeceniową myśl autora, wcale przy tym libertyńską i śmiałą obyczajowo. Przedstawienie jak z obrazka: czyste w rysunku, ba­jecznie ruchliwe i zwarte, kolorowe, dowcipne, na wskroś współcześnie grane, nie stroniące od cytatów lite­racko-teatralnych, od pastiszu, to­nu kabaretowego nawet, bardzo przy tym jednak "stanisławowskie", nie tyle w stylu, co w klimacie przywołującym tamtą tradycję. Czu­je się tu powiew Pierwszej Rzeczy­pospolitej, czuje wręcz gusta króla Stasia, choć kiedy jego szambelan Stanisław Trembecki przekładał "Syna marnotrawnego" z Voltaire'a było już po pierwszym rozbiorze i elita intelektualna musiała widzieć dokładnie wszystkie chmury zbiera­jące się nad krajem.

W ubiegłego Sylwestra Adam Hanuszkiewicz dał w Narodowym premierę "Śpiewnika domowego" Mo­niuszki i był to akord serio, tym ra­zem - w Ateneum - zafundował widzom noworoczny prezent z Trem­beckiego.

Spektakl radosny, iście szampań­ski, nie tyle ku pokrzepieniu, co roz­jaśnieniu serc sporządzony. Po czte­rech wieszczach: Wyspiańskim, Garczyńskim, Moniuszce, Leśmianie, Fredrze - kolejne hanuszkiewiczowskie wykopalisko z lekturowej klasyki - "Syn marnotrawny" Stani­sława Trembeckiego tłumaczony z Voltaire'a tak kongenialnie, że za­chwycali się tym przekładem wielcy i mniejsi, krytycy i poeci. Wśród nich Mickiewicz i Lechoń, Jastrun, Jan Kott i Ostap Ortwin. Kott wręcz stwierdzał: "od polszczyzny Trem­beckiego przestosowanej z Woltera wiedzie już prosta droga do języka Pana Tadeusza i języka Fredry".

Przedstawienie Hanuszkiewicza może do słuszności tej uwagi prze­konać nawet najzatwardzialszego niedowiarka. Przy tym, ani reżyser, ani aktorzy, scenografowie i muzyk ani przez chwilę nie tracą, dystansu do prezentowanego materiału, są z dziś, z teraz i stąd, a tylko - dzi­siejszymi środkami - zapraszają na bankiet literacki sprzed stu dzie­więćdziesięciu lat. Podsuwają zaką­ski: typy sarmackie wykpione bezlitośnie acz nie bez sentymentu, ro­dzącą się mentalność pragmatyczne­go bourgeois (rejent Sieciech - je­den z bohaterów) zaprezentowaną w przerysowaniu jako wada bezdu­sznych, humor jędrny, l'affaire d'amour bardzo "życiową" (kochał - odszedł - wrócił ale, woli się go niż sztywnego rejenta), dowcip osa­dzony w konkrecie obyczajowym i sytuacyjnym, inteligencję bystrego obserwatora życia (dworak - a oczy szeroko otwarte miał jakoś onże Trembecki nieszczęsny), ludowość nawet a la mode XVIII siecle. Wszy­stko to wybornie spuentowane mu­zyką Jana Raczkowskiego, która podkreśla to, co w XVIII-wiecznej komedii wypisz wymaluj brzmi, jak z dzisiaj. Wszyscy się tu bawią: re­żyser, wykonawcy, scenograf. Tę ra­dość wspólnej zabawy czuje się do­skonale, to się udziela widowni na­tychmiast.

Inscenizacyjna bania z pomysła­mi, przysłowiowa bania Hanuszkie­wicza, tym razem mieści ich chyba dokładnie tyle, ile trzeba. To jest tyle, ile zniesie Trembecki. Nie przedobrzono, nie popsuto, nie ośmieszono niczego. Przeciwnie - autor "Sofijówki" ma tu swój oszała­miający benefis, jawi się jako part­ner dla naszego poczucia humoru i naszych rozmów o Polakach, mło­dzieży i niepewności fortuny. Part­ner co się zowie, nie odkurzony "z okazji", nie "przyprawiony" do smaku, choć oczywiście jedno i drugie ma zapewne miejsce ale zrobiono to tak, że możemy dawać sło­wo honoru, iż tego nie odczuwamy. Bagatela!

Zachęcać na ten spektakl nikogo nie będzie trzeba, to pewne. Zofia Kucówna, młodziutka Anna Gornostąj, Krystyna Borowicz, Marian Kociniak, Henryk Machalica, Emilian Kamiński, Marek Lewandowski, Mi­chał Bajor, Tadeusz Chudecki, Ta­tiana Kołodziejska. Postacie z "Syna marnotrawnego", dwa rezolutne Ar­lekiny i Colombina. Między scenami posuwającymi naprzód intrygę, w krótkich interwałach wstawiono wiersze Trembeckiego z "Sofijówki", a także tekst o Trembeckim. Widz dowiaduje się oto o tym co już zdą­żył zapomnieć ze szkoły: że poeta zmarł w 1812 w zapomnieniu, na ła­skawym chlebie w Tulczynie u Po­tockich, że lata całe chorował, że nie dbał o swoją spuściznę, że karmił pasjami ptaki.

Najświetniejszy, według Mickiewi­cza, poeta stanisławowski, który w 1795 roku poszedł na tułaczkę do Grodna i Petersburga za królem, dochował mu wierności, starości dożył jako pensjonariusz magnata pogrą­żony w ciężkiej schizofrenii. Swoją drogą, jakaś reguła (co zresztą dzi­wiło już Mickiewicza): Naruszewicz po detronizacji Stanisława Augusta opuścił stolicę i pędził życie "całe dni siedząc nieruchomy". Umarł za­pomniany i samotny. Kniaźnin po klęsce maciejowickiej dostał pomie­szania zmysłów i przeżył lat trzy­dzieści w tym stanie. Zabłocki po upadku Polski wstąpił do zakonu i więcej już nie pisał. Trembecki - jak podaje Mickiewicz w Lek­cji XIX Literatury Słowiańskiej - "pod koniec żywota popadł w zwy­kły idiotyzm. Odzian sukmaną chłopską bosonóż biegał po ogrodzie u Po­tockiego". Jeden Niemcewicz miał przeżyć jeszcze sporo i w pełni przy­tomności umysłu, ale Niemcewicz konserwował się w ów czas krytycz­ny dla kolegów w więzieniu.

Nam, w 1984 roku dostaje się naj­lepszy kęs Trembeckiego, z jego lat tłustych i swawolnych. Piewca ogrodów pięknej Bitynki, Zofii Po­tockiej, miał premierę swojej prze­róbki z Voltaire'a w roku 1779, w Teatrze Narodowym, w pełni blasku swego znaczenia. Zapewne gorąco oklaskiwano ten spektakl i cały an­sambl Bogusławskiego. Ta świado­mość towarzyszy jakoś dzisiaj wi­dzom przedstawienia Adama Hanu­szkiewicza w Ateneum.

Paradoks: spektakl jest wręcz awangardowy, śmiało atakowany rozwiązaniami z ducha XX wieku, ba! - z jego lat osiemdziesiątych - a mimo to wspiera się jakby leciut­ko ale wyraźnie na cienkiej nitecz­ce tradycji polskiego teatru i pol­skiej myśli literackiej.

A to już wirtuozerska robota.

Więcej - Hanuszkiewicz nie stro­ni od autocytatów, od własnej "wy­przedaży" pomysłów, bawi się tym nieźle, wykonawcy też. W połowie zresztą są to byli aktorzy Teatru Narodowego, współpracujący z nim od lat. Połączenie z "miejscowymi", zadomowionymi też lata w teatrze Janusza Warmińskiego (Marian Kociniak, Krystyna Borowicz, Michał Bajor) dokonało się bezboleśnie dla stylu gry w tym spektaklu, jeśli nie idealnie wręcz.

Wspaniale sprytna wdówka Ku­cówny ma zamaszystość fredrow­skiej heroiny, tatuś Kociniaka to też numerek znany z wielu sztuk Fredry, rewelacyjna Elżusia Anny Gornostaj ma wdzięk, słodycz, cha­rakterek i znakomite umiejętności demonstrowania babskich przystoso­wań do okoliczności, Emilian Kamiński bawi się pysznie swoją rolą amanta skruszonego i robi co może, by nikt nie uwierzył, że mógłby ta­ką pozę traktować serio. Marek Le­wandowski to prawie technokrata powiatowy anno domini 1984, Dobrucki Machalicy to sama zbolałość i bierność - zresztą, kto nie wierzy, niech sprawdzi.

Jest naprawdę tak jak pisał Le­choń: "dobra strofa Trembeckiego ma z klasycyzmu całą jasność, ale bierze już z romantyzmu żywość, swobodę, jędrność, tu i ówdzie wy­raz ludowy; ton jej raz dydaktyczny, raz pamfletowy, raz swawolny, nawet głęboki liryczny - zawsze słowo najbardziej polskie i zawsze ton ten czyni słowo niewymuszone, zaw­sze poeta zdaje się nie pisać ale mó­wić".

Reżyser jakimś cudem przetłuma­czył to wszystko na język sceny, także i to "nie pisanie" a "jakby mówienie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji