Artykuły

Cały ten Hanuszkiewicz (fragm.)

CO prawda nie śmieszy mnie humor "Trembeckiego" w war­szawskim Teatru Ateneum, ani nie zachwyca pomysłowość insceni­zacyjna "Karłowicza" w Łodzi, ale faktem jest, że Adam Hanuszkiewicz zrealizował dwa kasowe przedsta­wienia, na które drzwiami i oknami wali publiczność obu miast. Będzie więc znowu o Hanuszkiewiczu, któ­ry zachował jak widać dawną swą witalność oraz tajemniczy urok, dzięki któremu zniewala aktorów kolejnych teatrów. Mówiono mi, że przed każdym spektaklem

"Karłowicza" Hanuszkiewicz urządza seanse koncentrujące tancerzy, na które ci ostatni biegają z ochotą i entuzjazmem, niczym na masońskie praktyki. Po dwóch ostatnich premierach nie mam już żadnych wątpliwości, że twórca legendarnej "Balladyny" jest dziś najlepszym polskim reżyserem komercyjnym i gdyby tylko w Warszawie zamiast Ściany Wschodniej był Broadway, Hanuszkiewicz byłby jego niekwestionowanym królem. Ma bowiem świetne wyczucie "kasy", potrafi za każdym razem nie zawieść oczekiwań publiczności, dając jej to właśnie czego się ona do­maga, a czasem nawet troszkę ją za­skoczyć nowym pomysłem. Lubi za­bawę, śmiech i dowcip w każdej po­staci, lubi muzykę i chętnie w przed­stawienia wplata przeboje, umie tworzyć nastrój, umie wzruszać, żon­glować emocjami. Nade wszystko zaś umie stwarzać legendę swojej osoby, co jest umiejętnością rzadką i daną tylko wybranym, umie też tę legen­dę dyskontować oraz dyskretnie i elegancko pozwala się uwielbiać.

Hanuszkiewicz jest aktorem, reżyserem, jak się ostatnio okazało także choreografem, potrafi samodzielnie przygotować scenariusz teatralny. Czegóż więcej potrzeba? Potrzeba jedynie jego zgody, by zamiast "Dziadów" wyreżyserował "Kaba­ret" a zamiast "Snu srebrnego Salo­mei" - "Hello Dolly!" I choć to żart, przecież zupełnie poważnie i z najlepszą wiarą czekam na dzień, gdy wreszcie Hanuszkiewicz wyre­żyseruje musical, gdyż jest pewnie najgodniejszym kandydatem do za­szczytnego obowiązku inaugurowania tego gatunku na polskiej scenie. Jak dotychczas mamy bowiem do czy­nienia i namiastkami, serwowanymi na operetkowych scenach bez gustu i bez stylu.

Zanim jednak król polskiego Broadwayu przyjmie berło i zdecyduje się łaskawie nam panować, ma­my dwie premiery, będące świadec­twem jego panowania także w len­nach: dramatu i baletu. Przenieśmy się więc w krainę tiulów i ażurowych koronek, gdzie Xymena Zaniewska mimo kryzysu, a nawet w zgodzie z nim, ubiera słodko i elegancko bo­haterów "Syna marnotrawnego".

Hanuszkiewicz wyreżyserował przeróbkę Woltera pióra Stanisława Trembeckiego w stylu dobrze nam znanym z Teatru Narodowego, a przde wszystkim - Małego. Jeszcze przed oczami mamy obrazy z "Komedii pasterskiej" Morsztyna, a już ci sami aktorzy (Kucówna, Gornostaj, Kamiński) przedstawiają nam na scenie Ateneum... dalszy ciąg. Bo chodaż nie ma tu oczywiście ciągłości akcji, jest absolutna jednorodność stylistyczna. Hanuszkiewicz wypra­cował sobie styl interpretowania staropolszczyzny, który on sam uzna­je za wyraz pietyzmu i wierności wobec zapomnianej tradycji akcen­towania, zaś według mnie jest to estradowo-kabaretowa zabawa z tek­stem dziadziusia.

Właściwie bez dekoracji, w słodkich i zwiewnych - jako się rze­kło - kostiumach toczy się ta prze­śmiewcza recytacja ramotki, której treść nikogo (ani aktorów, ani wi­dzów) zdaje się nie obchodzić. Ot, śmieszne słowo; ot, archaiczna into­nacja wiersza i do tego melodia z "Love Story" albo jeszcze lepiej - z "Emmanuelle", zagrana na piani­nie przez Jana Raczkowskiego. Żar­ty, kalambury, skojarzenia i dwu­znaczności w oszałamiającym tem­pie, wśród salw śmiechu publiczno­ści.

Pamiętam, jak w taki teatr bawi­łem się z kolegami w szkole podsta­wowej, kiedy to na każdej przerwie dopadaliśmy biblioteki i zasiadali­śmy w kółku, każdy z otwartym eg­zemplarzem "Zemsty" lub "Ślubów panieńskich" mistrza Fredry. Teksty te znaliśmy prawie na pamięć, a cała zabawa polegała na tym, że na ko­lejnych przerwach wymienialiśmy się rolami, dzięki czemu odczytywa­ne kwestie Anieli, Wacława, Rejen­ta czy Podstoliny nabierały nowych znaczeń, podtekstów, aluzji. Tekst Fredry służył nam bowiem do swoi­stej gry towarzyskiej, której zabawność docenialiśmy zawsze na nowo, a podczas przerwy śniadaniowej naj­bardziej.

Otóż Hanuszkiewicz zdaje się mieć do tekstu Trembeckiego stosunek podobny, jak my mieliśmy do Fre­dry, gdy za szafą w bibliotece mó­wiliśmy do siebie rymowanymi tek­stami "Ślubów panieńskich" i "Zem­sty". Że publiczność to cieszy, wcale się nie dziwię, przygodni słuchacze wizytujący bibliotekę (wypożyczali książki) także stawali za naszymi plecami, przysłuchując się i zaśmie­wając do łez. A tu jeszcze w Ate­neum tekst pada z ust mistrzów dialogu tak wytrawnych lak Zofia Kucówna (Zdawnialska), Henryk Machalica (Klimunt Dobrucki), Ma­rian Kociniak (Bizarski), którym partnerują nadzwyczaj udanie Ma­rek Lewandowski (Sieciech), Emi­lian Kamiński (Walery) i robiąca znaczne postępy Anna Gornostaj (Elżusia).

Na scenie Ateneum to widowisko wygląda jednak trochę niezwykle, odbiegając wyraźnie od stylu tej pla­cówki. Potraktujmy je więc jako "kasowy" przerywnik, dostarczający rozrywki najszerszej publiczności, usprawiedliwiony tym bardziej, że po nim nastąpiła ciekawa i bardzo w guście Ateneum "Matka" Witkacego, wyreżyserowana przez dyr. Warmińskiego. Podobnie niespodziewana by­ła zresztą wizyta Hanuszkiewicza w łódzkim Teatrze Wielkim, gdzie zrea­lizował... balet do muzyki Mieczy­sława Karłowicza...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji