Artykuły

Pudełka po węgiersku

Świetny jest Czesław Wołłejko jako węgierski major, który z frontu wojennego chroni się na dwutygodniowy urlop do zacisznej wsi i tu w rodzinie strażaka Tota rządzi po swojemu. Jest u kresu sił, nerwy zawodzą, zmęczenie graniczy już z obłędem. I obłędne są jego poczynania. Przede wszystkim działa strach... Major wszędzie widzi niebezpieczeństwo, słyszy głosy przeciw sobie, węszy podejrzenia - i awanturuje się. Łaskotanie wydaje mu się ugryzieniem, niewyraźne spojrzenia - sprzeciwem, ziewanie - aluzją osobistą. Wobec tego chce jakoś uporządkować rodzinę Totów, czymś ją zająć i zatrudnić. Niech to będzie wycinanie i klejenie tekturowych pudełek. Też dobre jako idea. Absorbuje i nie pozwala myśleć - o tym i o czym innym. Np. o tym, jak pozbyć się majora, i bo myślenie jest również niebezpieczne. I wszystko doskonale się udaje - do czasu. Strach majora odbija się o strach rodziny Totów, która potrzebuje go dla ratowania syna i ulega - zresztą nie bez delikatnych oporów. W ten sposób dwa strachy układają się w jeden system.

Komedia "Strażak Tot" dzieje się w czasie drugiej wojny światowej. Jej autor Istvan Orkeny brał w niej udział w węgierskich oddziałach ekspedycyjnych przeciw Związkowi Radzieckiemu. Sam pisze o tym w artykule "do polskiego czytelnika", zamieszczonym w programie. Pisze też o węgierskości tej sztuki. Istotnie, w Polsce trudno patrzeć na grozę tych spraw w tak łagodnych formach. Ale właśnie jest to totalizm czy półtotalizm w wydaniu węgierskim i sytuacja na Węgrzech z pierwszego okresu wojny. Przy tym zaś ten major ma w sobie coś ze "Szwejka", to znaczy z oficerów austriackich przedstawianych przez Haszka. I jak na nasz gust lepiej by się czuł w okolicach roku 1914. Być może jednak taka już była tradycja węgierska.

"Strażak Tot" ma sceny zabawne, niejeden celny dowcip zwłaszcza w części drugiej, bo pierwsza jest dość jałowa i nieatrakcyjna. Niestety, ambitny zamysł autora sprowadził się do tych kilku dowcipów. Nie udało mu się rozprowadzić go logicznie i konsekwentnie w całej sztuce. Komedia rozsypuje się w luźnych scenach - nawet nie skeczach, bo bez point - którym brak powiązania dramaturgicznego. Być może należało to zagrać bardziej ostro (i szybciej), niż to pomyślał reżyser Józef Gruda. Wtedy komedia nabrałaby żywszych kolorów. Być może...

I w takim jednak ujęciu aktorzy spisywali się dobrze. Raz jeszcze podkreślam sukces Czesława Wołłejki. Zagrał majora z kamienną twarzą, rozstrojonego nerwowo, śmiesznego, ale z zadatkami grozy. Znakomite opanowanie techniki aktorskiej pozwala Wołłejce w żadnej roli nie powtarzać się, w każdej zaskakiwać coraz to nowymi środkami. Poczciwym i zabawnym Strażakiem Totem był Kazimierz Dejunowicz. Renata Kossobudzka z humorem zagrała jego żonę. Małgorzata Włodarska zasłużyła na duże komplementy jako pełna dziewczęcego wdzięku ich córka. Zygmunt Hobot bardzo przypominał Woszczerowicza z młodych lat, ale głupkowatego listonosza przedstawił ładnie i z ciepłym sentymentem. Poza tym wystąpili: Maria Klejdysz (Gizi, trudniąca się nierządem), Edward Szupelak-Gliński (Proboszcz), Stanisław Jaśkiewicz (Profesor), Mieczysław Gajda (Właściciel beczki) i inni. Scenografia Ottona Axera stwarzała udane kolorystycznie i węgierskie w nastroju tło przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji