Artykuły

Anna Livia wszechobecna

"Mówi mi wszystko o Annie Livii". Mów mi...

Dwie praczki, które na naszych oczach dobyły się na świat z białych kokonów, kreatorki i córy Anny Livii, noszące ją w sobie, ale i odrębne, wcielające ten archetyp, ale i czujące jego osobność nadprzyrodzoną, owe dwie proste kobiety, wulgarniuchy i poetki, wznioślice i wyciruchy inicjują ten przedziwny poemat sceniczny, legendę o obiegu życia, bez początku i końca, w którym "wszystko co było jest, a wszystko co jest, będzie", hymn o narodzinach i śmierci, o miłości i cierpieniu, o paradoksach życia, w którym sprzeczności się dopełniają, a na iskrzących stykach staje się to co prawdziwe, autentyczne, nasze, człowiecze...

Dziwny to poemat, w którym potoczna wulgarność nabiera czystości, wymiaru poezji, w którym mieszają się uwznioślenia i upodlenia, w którym jakby zawieszeniu podlegał czas, moralność, potoczna normalność. Zmienia się nawet język, którym nauczyliśmy się porozumiewać, szybko uczymy się nowego, odwołującego się jakby do podświadomości, chwytamy go intuicyjnie - jak być może robią to małe dzieci - jeszcze nie rozumiejące, a już czujące słowa, A nad wszystkim obejmuje władzę Anna Livia, bogini śmierci, miłości, całej radości i rozpaczy świata, archetyp kobiecości i symbol witalności, Anna Livia - przekazicielka życia...

Idziemy za nią, najpierw jak za boginią, co się z życiodajnej wody poczęła, "włosom swym dała wodospadość faliście w krętych splotach do stóp", wieniec uplotła z "łąkotrawy i rzekoraku, z sitowia i wodorostów i z opadłych smutków wierzby płaczącej", potem za kobietą w Molly Bloom ucieleśnioną, jedną z tych, które "walczą miłując, miłują całując, całują łkając, łkają węsząc, węszą śmiejąc się, śmieją się nienawidząc, nienawidzą myśląc, myślą czując, czują kusząc, kuszą nadstawiając, nadstawiają czekając, czekają biorąc, biorą dziękując, dziękują szukając...", wreszcie za kapłanką życia, poetycką litanią w modły nas wprowadzającą...

Po drodze zderzamy się z życiem, tym realnym swojskim, naszym - bloomowym, w którym śmierć sąsiaduje z burdelem. Pierzemy z praczkami jego brudy. Czujemy z nimi jak "zmarszczki i drdza w garście weszły od wetowania plam po jego stochodach". Nurzamy się w tym po obrzydzenie i zachwyt. Jedno tak bliskie drugiego.

*

Joyce, wciąż dla nas jeszcze trudny, dziwny, nie całkiem zrozumiały twórca, którego staramy się rozgryzać intelektem, w "Annie Livii" za przyczyną teatru, ujawnia nam się trochę inaczej, chłoniemy go zmysłami, podświadomością, czuciem. A przynajmniej marny taką możliwość. Jest to Joyce z konieczności w warstwie literackiej skondensowany, drastycznie skrócony, ale dopełniony o sceniczne obrazy i metafory z jego dzieł wywiedzione. Ten sam, czy inny? Ten sam, inaczej tylko doświadczony przez nas.

Sztuka "Anna Livia" jest szczególnym dziełem. Jest wywiedziona z Joyce'a, to znaczy z "Finnegans Wake", uzupełniona motywami z "Ulissesa", "Portretu artysty z czasów młodości" i wierszami, nie jest jednak adaptacją żadnego z wątków powieści, uzyskała samoistną strukturę, nadaną jej przez Słomczyńskiego. Jest to utwór, który gdyby przeskoczyć bariery czasu dzielące dwu wielkich i tak bliskich sobie ludzi, należałoby nazwać dziełem spółki autorskiej Joyce-Słomczyński. W każdym razie w naszym obszarze językowo-kulturowym tylko dzięki takiej ponadczasowej spółce to dzieło mogło zaistnieć. By zaś "Anna Livia" mogła zaistnieć na scenie wrocławskiego Teatru Współczesnego Słomczyński musiał m.in. wymyślić nieistniejący język, który - bliski nam fonetycznie - niesie i konkretne skojarzenia intelektualne, i pólświadome przeczucia treści wiewyrażalnych językowo, potrafi nas bawić i komunikować zarazem. To z kolei jest sukcesem teatru, bo bez jego pośrednictwa to, co określimy tu scenariuszem, dla większości czytelników, nawet tych z uniwersyteckimi dyplomami, byłoby zupełnie nieklarowne, brzmiące we fragmentach efektownie, lecz "niezrozumiale", oporne interpretacji i innym zabiegom intelektualnym.

Skoro zaś o teatrze, jednym tchem, nie wdając się w porównywanie zasług, bo każdy ma innego rodzaju, a ważenie ich nie wydaje mi się zbyt sensowym przedsięwzięciem, wymienić pragnę nazwiska: Kazimierza Brauna (reżyser), Zbignkwa Cynkutisa (współpraca reżyserska), Zbigniewa Karneckiego (muzyka), Zofii de Inez-Lewczuk (scenografia) i Teresy Sawickiej (Annu Livia). Coś, co przesądza o ich sukcesie, to znakomite porozumienie, współbrzmienie propozycji. Dla przykładu: piękna zbiorowa "litania" w końcowej partii przedstawiema to rezultat świetnego zespolenia zespołu aktorskiego (z wiodącą rolą Teresy Sawickiej) z muzyką. Z kolei cała sceneria tego fragnentu, jak i pozostałych, została wręcz idealnie utrafiona przez panią de Inez-Lewczuk: kolorystyczne, kostiumowo, wystrojem plastycznym przestrzeni, rekwizytem wielofunkcyjnym.

Imponuje mi ta praca teatralna. Już w stadium pierwotnym zapowiadała się niecodziennie. Niecodziennie bowiem się zdarza, by autor trzykrotnie pisał niemal od nowa utwór (a tyle było wersji ,"Anny Livii"). Neczęsto się zdarza by przedstawienie powstawało tak długo, jak to. Ale też nieczęsto pojawia się tak fascynujący efekt końcowy. Słomczyński, Braun, Karnecki, Cynkutis już swoje komplementy w życiu zebrali (i zbiorą zapewne). Specjalne chciałbym poświecić Teresce Sawickiej, młodej aktorce, której wrocławski debiut prawdziwie mi zaimponował. Wypełniła całą sobą ten spektakl. Nawet w scenach, w których aktorka schodziła na drugi plan, niemal fizycznie malała, jej obecność trwała, była ważna, istotna. W sytuacjach, w których aktor-rutyniarz często udaje, że jeszcze jest na scenie, a naprawdę zerka w kulisy, by mu podpowiedziano jaki jest wynik meczu Czechosłowacja-RFN, ona jest, jest tak, że czują to partnerzy, czują widzowie, jest tak ludzko, całą sobą, że czuje się to emocjonalnie, że aż zazdrości się Górskiemu, dla którego (a raczej postaci Shema) ona jest tak intensywnie. Gdybym miał być szczery do końca, musiałbym - na podstawie innych doświadczeń - wyrazić zdziwienie, jak uchowała się, jak zachowała tak dużą wrażliwość i świeżość, i to co własne, mimo że kształciła się w szkole aktorskiej. A może - powinienem to napisać w nawiasie - te szkoły nie są tak złe, jak mi się ostatnio myślało? Wracając do rzeczy - objawiła nam się osobowość aktorska, co z rzadka, ale zawsze z satysfakcją stwierdzam.

Z satysfakcją również odbierałem aktorskie wcielenia Barbary Sokołowskiej i Marleny Milwiw (Praczki), Pawła Nowisza (Shaun) i Zbigniewa Górskiego (Shem), jak również wykonawców ról drugoplanowych, lecz w tym spektaklu znaczących: Janusza Obidowicza, Marii Góreckiej, Jadwigi Hamskiej, Bolesława Abarta, Jana Bleckiego, Stanisława Jaskułki, Edwina Petrykata, Zdzisława Sośnierza i kilku anonimowych statystek.

Po "Białym małżeństwie", przypuszczałem, a teraz już myślę, że we Wrocławiu znowu mamy dwa teatry.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji