Artykuły

W tę jedną noc...

Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, iż od ponad wieku "Dziady" stanowią najważniejszą pozycją literacką i teatralną Polaków. Ten arcydramat zajmuje w naszej sztuce, tradycji, życiu miejsce wyjątkowe, nieczęsto w ogóle stające się udziałem dziełą sztuki. Przez lata to wielkie dzieło o prześladowaniach i poświęceniu narodu, kształtowało naszą świadomość polityczną, naszą wrażliwość, stawiając pytania o powinność jednostki wobec społeczeństwa, o sens historii, o przyszłość narodu.

Na scenie zmagali się z "Dziadami" najwięksi nasi inscenizatorzy. Do historii teatru przeszły realizacje Wyspiańskiego, Schillera, Dejmka, Swinarskiego. Bywało zresztą różnie - przez cale lata poemat schodził do podziemi, by po jakimś znów czasie powracać stadnie na sceny. Ostatnie lata, szczególnie zaś rok ubiegły, przyniósł niezwykłą obfitość jego teatralnych konkretyzacji, bo aż pięć. Niestety - ilość nie zawsze szła tu w parze z odpowiedzialnością artystyczną i jedynie dwie spośród tych realizacji można zapisać po stronie aktywów: przedstawienie III części "Dziadów" Adama Hanuszkiewicza i kontrowersyjną - acz o świadomym podejściu do dzieła - trójdzielną inscenizację Kazimierza Brauna.

Gdańsk jak do tej pory nie miał do "Dziadów" szczęścia. Warto może jednak było czekać aż tak długo, by otrzymać przedstawienie tej miary, jakie przygotował na scenie Teatru "Wybrzeże" Maciej Prus. Przedstawienie niezwykle precyzyjne, proste - w najlepszym tego słowa znaczeniu - i jakże odmienne od naszych tradycyjnych wyobrażeń o tym dramacie, a może bardziej - o jego bohaterach.

Na początek więc, przed każdym inscenizatorem stanąć musi pytanie - całe "Dziady" czy w kawałkach? Zazwyczaj wybierano bądź IV, bądź III część i ogniskowano przedstawienie wokół dramatu jednostki lub wokół sprawy narodowej. Wiadomo, że o wystawieniu "Dziadów" w ciągu dwóch różnych wieczorów myślał już Schiller, ale zrezygnował z zamysłu, obawiając się iż nie otrzyma teatralnej całości o jednolitym wyrazie. We wspomnianej już realizacji Brauna całość podzielono również na dwa wieczory i aż na trzy różne miejsca teatralnej przestrzeni. Ale wystawić "Dziady" w oryginale, w ciągu jednego teatralnego wieczoru - tego nie zrobił jeszcze nikt. Nikt przed Prusem, bowiem Prus wystawił "Dziady" w ciągu trzech godzin. Oczywiście: prawie całe, gdyż skreśleniu ulec musiała znaczna część wierszy, głównie z części IV i I. A jednak są to przecież całe "Dziady"!

Całość przedsięwzięcia konstruuje pomysł znakomity, dzięki swej prostocie wręcz genialny. Poemat przywołany zostaje niejako "od tyłu", z perspektywy "Ustępu" III części. Podczas swej przymusowej pielgrzymki na Sybir, zesłańcy - wraz z Konradem, Sobolewskim, księdzem Lwowiczem, panią Rollison, Kmitową, księdzem Piotrem - zatrzymują się na nocleg w starej, opustoszałej gospodzie (a może młynie?) na pustkowiu. Noc, którą przyjdzie im tu spędzić jest akurat nocą zaduszną, poświęconą - jak każe stary obyczaj - pamięci zmarłych przodków.

Do zapomnianego domu ściągają pobliscy wieśniacy by odprawić obrzęd Dziadów. Ów obrzęd wieśniaczy, ludowy nakaże wszystkim jego uczestnikom - i tym z wyboru, i tym "przypadkowym" - przywołać własne, minione dzieje, duchy swojej przeszłości. Dla wieśniaków ich przeszłością będą Widma z II części, dla Konrada - minione lata szalonej miłości romantycznej, wreszcie dla wszystkich zgromadzonych będzie to przywołanie tragicznej i bolesnej teraźniejszości, która przywiodła ich na to właśnie miejsce, bo wszak "na duchów zgromadzenie, w tajemniczą noc można wzywać żywych cienie"...

Jedyne miejsce akcji całego przedstawienia - ów opuszczony dom drewniany, z powybijanymi szybami w oknach - zbudował Sławomir Dędosz dwupoziomowo. W centrum, na dole znajduje się główna izba, a nad nią, cofnięta nieco antresola. Podnosi się kurtyna: pomiędzy rozłożonymi do wypoczynku zesłańcami, pomiędzy tobołkami i legowiskami przechodzi Guślarz - rozpoczyna przywoływanie duchów. A z góry, z uśmiechem pobłażania i dobrodusznej ironii przygląda się temu dwóch zesłańców: a niech tam sobie ludkowie prości odprawiają swoje czary... Ale kiedy zjawy rzeczywiście zaczną nawiedzać dom, przerażeni młodzieńcy w popłochu zbiegną na dół, do kompanii, bo wszak w kupie raźniej jakoś.

W tej jednej, krótkiej przecież scenie, jakże lapidarnie wyraził Prus przepaść, jaka dzieliła racje romantycznych bohaterów od racji ludu. Jak tragicznie dalekie były jedne od drugich. Ną temat tego historycznego konfliktu, na temat ówczesnych utopijnych iluzji solidarystycznych napisano tomy. W teatrze wystarczyła ta jedna scena.

Ale powróćmy do obrzędu Dziadów. Tę część rozegrał Prus zgoła realistycznie (o ile w realizmie jest miejsce na duchy...) Wszystkie osoby są tutaj zindywidualizowane, z grubsza można określić charakter każdej z postaci (jest tu także wiejska "nawiedzona", zapewne echo Karusi z "Romantyczności"). Oczywiście, pierwsze skrzypce gra para, którą w poemacie wyodrębnił z ciżby już Mickiewicz: Sowa i Kruk. Szczególnie przejmująca jest Sowa w wykonaniu Lidii Janus (Studium Aktorskie). Już od podniesienia kurtyny prowadzi ona niemo swoją rolę. Monotonnie kołysze się, zapatrzona gdzieś daleko, gdzie widzi zapewne swoje jeszcze żywe dziecko. Przytula do siebie zwinięty w rulon koc, czule gładząc to miejsce, gdzie być powinna główka niemowlęcia. Później, kiedy już wykrzyczy swoją boleść, padnie bez tchu, powalona ogromem swojej tragedii.

Zgodnie z Mickiewiczowskim pierwowzorem, przywołuje Prus kolejne widma: dzieci, Zosi i dziedzica. Jednak widmo ostatnie nie jest duchem Gustawa, to Dziewica z I części. Jej nieme pojawienie się elektryzuje Konrada - wtedy spostrzegamy go po raz pierwszy. Dziewica (a może to postać dawnej kochanki?) budzi w Konradzie dawne wspomnienia...

Na zasadzie kontrapunktu zbudował reżyser sceny "Salonu Warszawskiego" i "Pana Senatora". Tutaj rzecz ma się odwrotnie - tłum otaczających Senatora zauszników jest bezimienny. Wszyscy ubrani w jednakowe biało-czarne fraki (wszystkie kostiumy tej części utrzymane są jedynie w tej tonacji), z bladymi trupimi twarzami, na których brak jakichkolwiek indywidualnych rysów. To już nie ludzie, to monstra, to bezduszne istoty, które zatraciły swoje sumienia w wyścigu po łaski jaśnie oświeconego.

Atmosfera tych scen jest duszna, ciężka, wydaje się, iż sam Senator z trudem łapie oddech. A rola to znakomita, jakże daleka od tego, do czego przywykliśmy. Senator Zenona Burzyńskiego na pozór nie jest wcale groźny, wręcz dobroduszny. Nie dajmy się jednak zwieść - to obłuda zwielokrotniona. To okrucieństwo wyrafinowane wyzierające spod stale obecnego na twarzy Senatora uśmieszku. I ten pełen rozkoszy chichot - połączony ze spojrzeniem niewiniątka - jaki daje poczucie niczym nieograniczonej władzy i przemocy. To szaleniec, który w majestacie praworządności spełniać może swoje sadystyczne zachcianki.

Scenom w Warszawie i Wilnie z przerażeniem przyglądają się nocni goście opuszczonego domu. Ich większa część rozgrywa się na dole. Oniemiali ze zgrozy wieśniacy i demaskujący rodzinną, konformistyczną arystokrację zesłańcy, ściśnięci są na górze, na antresoli. Tragicznie i przejmująco brzmi słynna strofa: "Nasz naród jak lawa, z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi; plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi".

Ale zanim jeszcze rozegra się owa wielka retrospektywa "ojców dziejów", przywołana zgodnie z dedykacją Mickiewicza "spółuczniom, spółwięźniom, spółwygnańcom, za miłość ku ojczyźnie prześladowanym, z tęsknoty ku ojczyźnie zmarłym..." (dedykację jak modlitwę wypowiada w przedstawieniu pani Roilison - Halina Słojewska) - przed naszymi oczyma pojawi się wielki samotnik romantyczny Gustaw-Konrad.

Obsadzenie w tej roli Henryka Bisty jest całkiem niespodziewane. Uderza pierwsze wrażenie - Konrad jest stary! I nad tym nie można przejść do porządku dziennego - Prus to wie i wyciąga z tego konsekwencje. Skoro nie można postawić na młodość i żar, to jaki jest Prusowy Gustaw-Konrad? Przede wszystkim jest tragicznie samotny. A samotność - jak pisała Maria Janion - jak i szalona miłość romantyczna, jest i wyborem, i skazaniem, i wyróżnieniem, i nieszczęściem. Konrad już dawno wkroczył w wiek męski, górną i chmurną młodość pozostawiając daleko za sobą. Posiada świadomość swej siły, swojej wartości. Jest wszak wybrańcem-poetą, to stawia go ponad innych. Stąd bierze się jego pycha, stąd bierze się jego samotność. Fakt znamienny - Konrad wygłasza "Improwizację" wśród gromady ludzi. Ale on ich nie zauważa, w gruncie rzeczy - on nimi gardzi. Ten Konrad bynajmniej nie jest sympatyczny.

Przykładając do tej roli "mędrca szkiełko i oko" - wypada ona przekonywająco, jednak emocjonalnie się nie sprawdza. Przy ogromnym wysiłku aktora. odnosi się jednak wrażenie, iż Bista jakoś nie przystaje do tej postaci, którą objąć chyba trzeba sercem i prostotą. Jest wszakże scena, w której Bista jest wspaniały - to scena egzorcyzmów, gdzie Diabeł przemawia ustami Konrada. To jest ten genre, w którym aktor czuje się znakomicie.

Kiedy Konrad, wsparty o drewnianą kolumnę wygłasza swój wielki monolog, po przeciwnej stronie sceny, pod taką sama kolumną stoi Ksiądz Piotr - Andrzej Blumenfeld. I tu kolejne zaskoczenie - Ksiądz Piotr jest bardzo młody. To dusza czysta, otwarta, nie skażona jeszcze doświadczeniem życiowym. Jego wiara jest silna, ponieważ nie dane mu było jeszcze zwątpić. Nieodparcie przywodzi on na myśl niedawnego kontestatora z epoki dzieci-kwiatów. Tamci także wierzyli, iż swoim cichym protestem, swoją ucieczką w mistycyzm zmienią świat...

Myśl i wiara... "Ludzie! każdy z was mógłby, samotny, więziony, myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony". Dla tej kwestii od początku szukano różnych teatralnych rozwiązań, uznając ją za ważną i godną uwydatnienia. Wkładano ją w usta diabła i anioła, nadawano przez głośniki. U Prusa wypowiada ją Duch-Gladiator. To z pokolenia w pokolenie leci w świat ta myśl rozpalona, ta wiara w tworzącą siłę i moc człowieka. "Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza!"...

Ale już noc się kończy - nadchodzi świt. Brutalnie, z łoskotem otwierają się olbrzymie drzwi. Za nimi kłująca w oczy, lodowata "kraina pusta, biała i otwarta". Mroźne, kłębiące się powietrze wpełza do izby. Wpadają żołnierze z karabinami. I - szybciej, szybciej: czas jechać! Jeszcze tylko przelotne spotkanie Konrada z Księdzem Piotrem: "Jedno słowo... - Nie wolno! Każdy w swoją drogę".

Tym niezwykle pięknym plastycznie obrazem kończy się owa noc Dziadów, noc przywoływania jednostkowych i narodowych dziejów. Czas wyjść z teatru - każdy w swoją drogę...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji