Carmen dla każdego
Zamiast dzieła, które miało przejść do historii teatru, obejrzeliśmy operę, która przypomina operetkę.
O tym przedstawieniu mówiło się w Warszawie od dawna. Że będą się o nim rozpisywać historycy teatru, dyrektor Teatru Roma, Bogusław Kaczyński mówił już przed sobotnią premierą, robiąc przy okazji przytyki do równie świeżej inscenizacji tego dzieła na scenie Opery Narodowej. "Carmen" w Romie okazała się jednak przeciętnym przedstawieniem, przygotowanym dużym nakładem środków, ale w niezbyt dobrym guście i bez jakiejkolwiek linii interpretacyjnej.
Nie widzę nic złego w tym, że nowy dyrektor teatru na ul. Nowogrodzkiej próbuje nawiązać do wspaniałej tradycji Romy, kiedy teatr ten był pierwszą sceną operową w kraju. "Carmen" Bizeta to pierwsza z operowych premier dotychczasowej Operetki Warszawskiej, której wystawienie zbiega się z 30. rocznicą przenosin warszawskiej opery do odbudowanego po wojnie gmachu Teatru Wielkiego. Od tego co królowało na scenie Romy przez te 30 lat nowy dyrektor próbuje odciąć się zdecydowanie: powrotem do dawnej nazwy teatru, nowym repertuarem, nowym zespołem, a nade wszystko nowym sposobem rządzenia. Niewątpliwie trudny to początek, kiedy próbuje się tworzyć tak wiele od podstaw. Taryfa ulgowa możliwa jest w odniesieniu do drobnych niedoróbek i potknięć, jednak nie do ogólnej koncepcji przedstawienia.
Zacznę jednak od plusów. Tym niewątpliwie jest gra orkiestry pod batutą Jacka Bonieckiego. Młody dyrygent prowadzi zespół pewną ręką i na ogół w dość szybkich tempach - dawno nie słyszałem tak żywiołowo zagranej uwertury. Zespół muzyków, którzy w kompletnie zreorganizowanej przez dyrektora Kaczyńskiego orkiestrze grają od niedawna, można pochwalić za precyzję i pełne, "soczyste" brzmienie. Cóż z tego, kiedy tekst opery śpiewany jest po polsku i to on chcąc nie chcąc pochłania uwagę widzów. Chyba nazbyt już anachroniczny, tłumaczony dawno temu przez Kazimierza Czekotowskiego i Wiktora Bregy, brzmi niezgrabnie, a momentami śmiesznie i infantylnie. Mniej więcej jak cytowany w programie przedstawienia przez Bogusława Kaczyńskiego dziecięcy okrzyk: "Zabiłem byka, cóż to dla mnie byk, krew z byka sika, siku, siku, sik".
Główni wykonawcy w solowych numerach podają tekst poprawnie. Znacznie gorzej jest w chórach i ensamblach - z kwintetu w drugim akcie pozostaje tylko wir spółgłosek. W ten sposób strona muzyczna przedstawienia traci wiele na swej "wokalności". Gubi włoski - rodem z bel canta - charakter wykonania, w jakim od dawna śpiewa się "Carmen". Nic w tym złego, że w Romie styl wokalny zbliża się do zarzuconego już dziś, bardziej chropowatego, ale też bogatszego wyrazowo i dramatycznie stylu francuskiego. To w nim opera Bizeta była oryginalnie wykonywana. Jego oczywistym ukoronowaniem jest finałowy duet pary bohaterów. Jednak tym, co głównie prowokuje mnie do snucia podobnych rozważań, jest niestety fakt, że nikt z premierowej obsady w Romie nie posiada głosu pięknego, żeby nawet nie wiem jak życzył sobie tego Bogusław Kaczyński.
Najsłabiej wypadają Don Jose i Micaela. Płaski tenor Ryszarda Wróblewskiego z pracowicie wyśpiewywanymi wysokimi dźwiękami i krzykliwy sopran przybierający nieprzyjemne wibrato w górze skali Katarzyny Nowak jeszcze raz potwierdzają opinię o nie najlepszym poziomie polskiej wokalistyki. W tym zestawieniu Aleksander Teliga w roli Escamilia brzmi bardzo szlachetnie. Carmen Bożeny Zawiślak-Dolny śpiewa nieźle, zbyt często jednak epatuje rutynowymi chwytami, śpiewaczymi sposobami, które pozwalają jej wytrwać w jako takiej formie do końca długiego przedstawienia w morderczo pomyślanej roli. Kondycja jaką demonstruje solistka biegając, skacząc i dając się szarpać przez większą część przedstawienia jest imponująca. Co do tego, że będzie to przedstawienie ruchliwe nie miałem złudzeń. Reżyserem i choreografem w jednej osobie jest bowiem Conrad Drzewiecki, legendarny twórca Polskiego Teatru Tańca. Poza układami baletowymi w takt dodanej muzyki z "Arlezjanki" Bizeta, nieco na siłę ilustrującymi fabułę opery, ruch sceniczny razi rutyną i brakiem logiki. Zbyt często soliści, a zwłaszcza chór pojawia się na scenie tylko dlatego, że tak każe partytura. Czy to arcydzieło operowe, na którego wielkość zbyt często i zbyt łatwo się powołuje, zasługuje na tak niewiele?