Artykuły

Witkacy obok Strindberga

"Warsztaty reżyserskie", o których niedaw­no pisałem, że "nowość", "interesująca inicja­tywa" itp., stały się we Wrocławiu czymś powszednim, cząstką życia teatralnego w mieście. Ostatnio co druga premiera na Sce­nie Kameralnej Teatru Polskiego to robota adeptów sztuki reżyserskiej, wychowanków prof. Bohdana Korzeniewskiego. Są to przed­stawienia mniej lub bardziej udane, nie naj­gorzej świadczące o ambicjach młodych reży­serów, pozostawiają jednak spory niedosyt. Nawet nie dlatego, że niedoskonałe, bo trudno oczekiwać arcydzieł od debiutantów. Ra­czej dlatego, że z przedstawień tych (myślę głównie o nieudanej "Fedrze" w reżyseria Romualda Szejda oraz o znacznie ciekawszych, ale - według mnie - nie w pełni zadowala­jących realizacjach "Pelikana" i "Nowego wyzwolenia" w reżyserii Bogdana Augustyniaka) wynika smutna prawda o tym, jak nielekki jest los debiutanta. Nie bywałem na próbach ani za kulisami, nie potrafię wytłumaczyć co jest podstawową trudnością np. w porozu­mieniu się reżyserów z aktorami: różnica doświadczeń, różnica przekonań, brak rozez­nania młodego reżysera w obiektywnych mo­żliwościach teatru i duszenie się w ograni­czeniach, które życie narzuca, a może brak zaufania aktorów do początkującego partnera i kierownika w pracy twórczej? Wiem, że powychodziły z tego rzeczy czasami niedobre, polegające np. na tym, że doskonała aktorka, urodzona do takich ról, stworzyła Fedrę dla mnie nie do przyjęcia, a gdzie indziej rozstrojeni aktorzy grają każdy na swoją (przeważnie fałszywą) nutę.

Mam wszakże napisać o ostatniej premie­rze "Pelikana" Strindberga i "Nowego wyzwole­nia" Witkiewicza, wystawionych w ramach jednego dwuczęściowego spektaklu. Zestawie­nie pozornie niezwykłe, ale logiczne, histo­rycznie i filologicznie uzasadnione, bo - jak to już dowiedziono - można przynajmniej część utworów dramatycznych obu wybit­nych pisarzy uznać za dwie strony tego sa­mego medalu, mimo dzielących je różnic czasu i różnych kręgów doświadczeń, z których wyrosły. "Pelikan" i "Nowe wyzwolenie" - to pozorny zestaw czegoś, co najbliższe krwawej tragedii i zwariowanej groteski. Można jednak dzisiaj w pierwszym utworze dopa­trzeć się cech albo przynajmniej zapowiedzi drugiego, w tamtym zaś ,,zwariowana groteskowość" niezupełnie wyzwalaniu śmiechu służy. "Pelikan" w groteskowych szatach nic nie powinien tracić ze swego okrutnego kli­matu koszmarnego snu (który jest rzeczywi­stością z realnie istniejącego świata), może on nawet ulec wyostrzeniu. A "Wyzwolenie" może być potraktowane jako osobliwy wariant dramatu Strindberga, z nową pointą dopisaną z pozycji doświadczeń innych cza­sów.

Przypuszczam, że tak mniej więcej rozu­mował Augustyniak, który obie sztuki umie­ścił w tym samym wnętrzu, zdzierając w dru­giej części jedynie pokrowiec, okrywający ściany mieszkania "strasznej rodziny" Strindberga (odkurzył je niejako ze starej epoki, by powtórzyć w innym kształcie ponurą ko­medię). Nie sadzę, by przypadkowy był styl przyjęty przez odtwarzającego rolę Syna An­drzeja Ercharda, który nie wzbudziłby więk­szego zdziwienia, gdyby nagle zmartwych­wstał w "Wyzwoleniu". I nie przypadkiem - mniemam - "Pelikan" kończy się "śmiesznie" w owych kłębach dymu (na premierze. wsku­tek nieporozumienia zbyt obfitych), który pachnie jeszcze w drugiej części spektaklu. Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, a po­twierdza je także to, co robiła w roli Córki Anna Koławska, mniej zrozumiała staje się dla mnie kreacja Igi Mayr, której "matka tragiczna" jest może z tej sztuki, lecz chyba niezupełnie z tego przedstawienia.

Zdaję sobie sprawę z dyskusyjności wyra­żonego wyżej zastrzeżenia, ponieważ należa­łoby raczej mówić nie o jednym lecz o dwu różnych przedstawieniach w ramach jednego spektaklu, a dopatrywanie się w kilku ge­stach (niekoniecznie szczęśliwych) i jednej scenie próby scalenia obu sztuk jest może błędem z mojej strony. Tak czy owak po­krewieństwo ideowe utworów znalazło nie­wiele scenicznego uzasadnienia. Gdyby nie ten - dla minie dość istotny - brak mógłbym reżyserowi i niektórym aktorom powiedzieć kilka niebanalnych komplementów. Np. za stworzenie w "Pelikanie" niezwykłego, niesamowitego nastroju, który bardzo sugestywnie udzielał się widowni. Ale... Wyjaśni­łem wyżej, co mnie hamuje.

Wyczuwam podskórnie, że w trakcie reali­zacji Augustyniak wiele zagubił z ambitnego zamiaru, którego się domyślam i który sobie próbowałem zrekonstruować z tkwiących w przedstawieniu "iskier bożych". Stąd moje wstępne refleksje, do których chciałbym do­dać jeszcze jedno pytanie: czy poza kontak­tami "warsztatowymi" w systemie kształcenia reżyserów (i nie tylko ich) istnieją jakieś for­my współpracy uczelni z teatrami, umożliwia­jące studentom wgląd a nawet bliższe współ­uczestnictwo w pracy teatru? Na codzień - nie od święta. Bo miewam podejrzenia, że na to brakuje czasu i możliwości, wskutek cze­go sytuacja "warsztatowców" przypomina mi pewne wydarzenie z dzieciństwa: starszy ko­lega wyłożył mi doskonale, na czym polega sztuka pływania, przećwiczył to ze mną na sucho, po czym zepchnął mnie z łódki do jeziora. Nauczyłem się pływać, ale nie wtedy. Pływam zresztą tylko blisko brzegu, bo do dziś pozostał mi lęk przed wodą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji