W świecie szaleństwa i drwiny
STRINDBERG i Witkacy. Dwaj twórcy odważni do końca w swoich diagnozach, wypisujący bezlitosne requiem swojemu światu. Jednocześnie dwaj prekursorzy nowoczesnego teatru. To punkty styczne. A co ich dzieli? Przede wszystkim tonacja.
Autor "Pelikana" buduje akt oskarżenia mieszczańskiego świata z całą powagą i bezwzględnością, Obnaża w sposób metodyczny i niezwykle wyostrzony swoiste piekło sytuacji rodzinnej, w której nie obowiązują nawet najbardziej elementarne normy i więzi międzyludzkie. Tą drogą doprowadza fabułę psychologicznego dramatu do ostatecznych krańcowych konsekwencji.
Witkacy jest bogatszy o dalsze doświadczenia, o świadomość wojennego i rewolucyjnego kataklizmu. On ukazuje następne, otwarcie kryzysowe stadium istnienia czy raczej agonii mieszczańskiej cywilizacji. W jego ujęciu to już świat skazany na bankructwo i zagładę, pozbawiony wszelkich wartości i nie zasługujący na poważne oskarżenie, tylko na drwinę. Stąd konwencja wyraźnie groteskowa. Dlatego właśnie Witkacy dając w "Nowym wyzwoleniu" parodystyczne postscriptum do dramatu Wyspiańskiego swobodnie operuje stylem "buffo" i dopiero w finale sztuki przypomina, że jego wizja losu salonowych, żałośnie elokwentnych "poszukiwaczy absolutu" jest nieodparcie katastroficzna.
Sądzę, że sam pomysł zestawienia obu utworów Strindberga i Witkacego w jednym spektaklu Sceny Kameralnej - zasługuje na uwagę. Stwarza on istotnie szansę demonstracji pewnej sumy wątków myślowych i stylistycznych ważnych dla doświadczenia współczesnego teatru. Ten mariaż "Pelikana" z "Nowym wyzwoleniem" nie jest ani przypadkowy, ani też oparty tylko na zasadzie kontrapunktu, jak można by wnioskować ulegając sugestii czysto powierzchownych wrażeń. W jednym i w drugim wypadku mamy rzeczywiście do czynienia z zaskakująco podobną wizją świata, rozpisaną na różne tonacje.
Do tej refleksji upoważnia jednak bardziej materiał literacki niż materiał teatralny przedstawienia. Sformułowana w programie zapowiedź spojrzenia na późnego Strindberga poprzez Witkacego pozostała raczej obietnicą bez pokrycia. Reżyserowi, Bogdanowi Augustyniakowi, i wykonawcom nie udało się uchwycić i uwierzytelnić owej szczególnie złożonej i subtelnej dialektyki przenikania się elementów groteski i tragiczności. Aktorzy grają po prostu w dwóch różnych sztukach.
"Pelikan" Strindberga jest tu czystej wody dramatem psychologicznym potraktowanym z całą powagą i jednoznacznością. Reżyser starał się wydobyć z tego utworu przede wszystkim pewną narastającą intensywność klimatu i to osiągnął, w czym zresztą niemała zasługa świetnego rozwiązania scenograficznego - Wojciech Krakowski pokrył zwykły mieszczański salon jednolitym szaropopielatym pokrowcem. Stworzył w ten sposób scenerię idealnie niesamowitą, bardzo ułatwiającą sytuację aktorom. Interpretują oni tekst Strindberga z wyczuwalną troską o nastrój, o ekspresję, unikając zarazem jakichkolwiek akcentów ironiczno-groteskowych. Jest w tym niewątpliwa konsekwencja, ale i akt ostrożnej rezygnacji z chyba ciekawej w założeniu koncepcji. Wnioski z teatralnej konfrontacji Strindberga z Witkacym zostały w samym przedstawieniu zawieszone w próżni. W czteroosobowej obsadzie "Pelikana" dominują wyraźnie panie - Iga Mayr (Matka) i Anna Koławska (Córka) - operujące znacznie bogatszą i bardziej wycieniowaną skalą środków wyrazu.
"Nowe wyzwolenie" ma zupełnie inny kształt stylistyczny. Zostało rozegrane w przewrotnie "normalnej" konwencji scenicznej, bez udziwnień i "pomysłów". Dało to efekt dość szczęśliwy. Reżyser nie zgrzeszył na szczęście pretensjonalnością ani fałszywą inwencją. Aktorzy prowadzili trudny Witkacowski dialog w sposób zabawnie naturalny, z poczuciem humoru, a bez nadmiernej szarży. Tym razem nie było w zespole słabszych punktów. Można by się tylko spierać o to, czy granica między nowoczesną groteską, a tradycyjną komedią zbytnio się w tej części spektaklu nie zacierała. Również nieczysto i niezręcznie rozegraną scenę finałową trzeba zapisać na konto słabości przedstawienia.
Debiut reżyserski Bogdana Augustyniaka okazał się jednak w sumie udany. Mimo braku precyzji stylistycznej najświeższa premiera Sceny Kameralnej jest inteligentną i z pewnością nie pozbawiona walorów artystycznych niezłej marki.