Artykuły

Wiwat Tomaszewski!

Oczekiwaliśmy wiele i nie zawiedliśmy się. Wiwat Tomaszewski! Wiwat Teatr Polski!

EUGENE IONESCO napisał sztu­kę, która w lekturze nie robi wielkiego wrażenia. Jest w niej jednak tworzywo na wielki teatr, czego dowiódł na wrocławskiej scenie Henryk Tomaszewski, wspar­ty znakomicie przez scenografa Ka­zimierza Wiśniaka, i jeszcze bardziej przez twórcę muzyki Zbigniewa Karneckiego, a najbardziej przez trzydziestoosobowy zespół aktorski. ,,Gra w zabijanego" składa się z serii obrazów, odwołujących się, bądź ustosunkowujących się do róż­nych tradycji teatralnych, od jar­marcznej clownady poczynając. Obrazki mają podobną treść i iden­tyczną pointę. Opowiadają - naj­ogólniej biorąc - o próbach uchro­nienia się różnych ludzi przed sza­lejącą zarazą, kończą się zaś śmiercią bohaterów, dosięganych przez ta­jemniczą chorobę lub tych, którzy chronią zdrowych przed faktyczny­mi i domniemanymi zarażonymi. Zmieniają się sytuacje, zmieniają się dialogi, najmniej zmieniają się bohaterowie; wszyscy są marionetkami z jednego kabaretu zwanego życiem, wszyscy są z jednego gatunku zwierząt zwanych ludźmi, wszyscy są równi w swym kresie, choć w drodze do nikąd przybierają indywidualne, często zabawne pozy. Wszystko to jest tak smutne, że... śmieszne. Można z zadumy nad biologiczną kruchością człowieka zapłakać, można ryknąć śmiechem. Tomaszewski przenosząc utwór na scenę i przetwarzając go na język ruchu - jest bliższy tej drugiej możliwości, ale jego śmiech jest przyprawiony sarkazmem, ironią i... smutkiem. Czy zauważyliście, ile nieraz smutku jest w rozdziawionej od śmiechu twarzy clowna? To jest mniej więcej to samo.

Mamy tedy na scenie jarmarczną grę w zabijanego, jarmark cudów reżyserowany przez rozbawioną śmierć w masce kuglarskiego clowna. Trup pada gęsto, ale po jakimś czasie przyzwyczajamy się, przestaje nas to przerażać, zaczynamy się nawet bawić. Nas to przecież nie do­tyczy. Dopiero finałowy pożar za­chwiał naszym poczuciem spokoju. Ale to też tylko teatralny efekt. Za chwilę wychodzi przed kurtynę Nowiaszak i zaczyna przepraszać: "Pa­nie, panowie, drodzy przyjaciele..." I pada. Śmiejemy się, ale tacy cał­kiem spokojni do domu jednak nie wracamy. Bo też ten "jarmark" wca­le nie jest taką abstrakcją, na jaką wygląda.

O inscenizacji Tomaszewskiego można długo i w tonacji pełnej komplementów. Według mnie autor powinien wrocławskiemu twórcy postawić bardzo duży i bardzo do­bry koniak. Tomaszewski tchnął życie w niektóre "literackie" sceny, wzbogacił o nieprzeczuwalne w trak­cie lektury walory. Sobie tylko tak doskonale znana sztuką mówienia językiem ruchu, dość banalną w tekście scenę "Matki i córki" prze­kształcił w fascynujący, żywy, pełen ekspresji i poezji epizod. Czarnego Mnicha - poprzedzającego swym pojawieniem się zgon bohaterów - przekształcił w sugestywną Śmierć, zmieniającą swą postać, jak zmie­niały się w równych czasach i róż­nych kulturach wyobrażenia o niej. W poszczególnych scenach odwołuje się Tomaszewski wprost lub pośred­nio do wielkich tradycji i symboli ogólnoludzkiej kultury, uruchamia u odbiorcy subtelny w swej naturze proces skojarzeń. Najprościej można to zaobserwować w "Rembrandtowskiej" scenie sekcji zwłok. Idealnie - chyba tylko takie słowo jest tu na miejscu - potrafił wykorzystać w swym przedstawieniu Tomaszew­ski muzykę; zdajmy - znakomicie przystająca do tego widowiska. A praca z aktorem...

Publikowaliśmy przed premierą wypowiedzi kilku wykonawców o pracy Tomaszewskiego z aktorami. Na premierze przekonaliśmy się, że nie przesadzali w swych stwierdzeniach. Tomaszewski rzeczywiście wyzwala u aktorów całą skalę ich możliwości, pomaga przetwarzać naturalne odruchy w pełne sugestii środki wyrazu. Z pomocą Tomaszewskiego Erwin Nowiaszak, odtwórca Śmierci, zbudował rolę, któ­rą należy na trwałe zapisać w kronikach wrocławskiego teatru. W przedstawieniu, składającym się z serii obrazów i epizodów, dostrzega się aktorów nawet w sytuacjach "normalnie" uchodzących uwadze. Bardzo zabawne i trudne do zapomnienia jest pierwsze wejście jednej z "par": Cezarego Kussyka i Stefana Lewickiego. Znakomicie znalazł się w niezbyt dla siebie typowej roli Igor Przegrodzki wraz ze świtą swoich służących. Doskonale trafiła w swe predyspozycje Ewa Kamas w roli córki. A tak naprawdę, żeby być w porządku z recenzenckim sumie­niem, należałoby chociaż po kilka słów poświęcić każdemu z wyko­nawców. Użyję jednego dla wszyst­kich. Gratuluję! Gratuluję wyżej wymienionym i - równie serdecz­nie - Łucji Burzyńskiej, Irenie Szymkiewicz, Mirosławie Lombardo, Jadwidze Skupnik, Teresie Wicińskiej, Halinie Romanowskiej, Pio­trowi Kurowskiemu, Albertowi Narkiewiczowi, Wojciechowi Malcowi, Adamowi Dzieszyńskiemu, Romual­dowi Michałowskiemu, Januszowi Peszkowi, Eliaszowi Kuziemskiemu, Andrzejowi Hrydzewiczowi, Bolesła­wowi Abartowi, Andrzejowi Polkow­skiemu, Marianowi Wiśniowskiemu, Annie Koławskiej, Marcie Ławińskiej, Janinie Zakrzewskiej, Janu­szowi Łozie, Sabinie Wiśniewskiej, Władysławowi Dewoynie. Gratuluję statystom, co mi się zdarza po raz pierwszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji