Epizod teatralny Henryka Tomaszewskiego
KAŻDE dzieło sceniczne posiada warstwę intelektualną, emocjonalną i estetyczną. Pierwsza odwołuje się do wiedzy, umiejętności kojarzenia i wyciągania wniosków widza, druga do sfery napięć psychicznych, wreszcie trzecia do wrażliwości zmysłowej i poczucia estetyki. Pierwsza i druga mają swoje źródło przede wszystkim w tekście, trzecie głównie w środkach ściśle teatralnych.
Całe to dzielenie włosa na czworo zawiera wiele oczywistości i oczywistych uproszczeń, które jednak mogą być przydatne przy analizie "Gry w zabijanego" - ostatniej premiery Teatru Polskiego. Skojarzone i silnie sprzęgnięte zazwyczaj składniki dzieła scenicznego bardzo wyraźnie oddzielają się w tym przedstawieniu.
Sztuka Ionesco w warstwie intelektualnej jest miałka i anemiczna. Poza stwierdzeniem, że życie niesie z sobą śmierć, że ludzie śmierci się lękają i że starają się bezskutecznie od niej uciec, nie zawiera niczego. W tej sytuacji można by w ogóle zastanawiać się, czy warto sztukę tego rodzaju wystawiać, ulegając wyłącznie magii wielkiego nazwiska, tym bardziej, że technika dramatyczna utworu też jest zastanawiająco prymitywna. Utwór bowiem składa się z mnóstwa epizodów luźno powiązanych i wałkujących stale ten sam motyw.
Ryzykownego zadania inscenizacji i reżyserii tej sztuki podjął się Henryk Tomaszewski. Sądzę, że uwiodła go czysto teatralna uroda pomysłów autora, która stała się inspiracją jeszcze urodziwszych pomysłów własnych Tomaszewskiego.
Tomaszewski - inscenizator dokonał znacznych i znaczących zmian w tekście. Najistotniejsza z nich, to likwidacja postaci milczącego mnicha, który u Ionesco przechodzi przez scenę w momentach kulminacji wydarzeń i zastąpienie jej postacią śmierci, która nie tylko staje się bardzo aktywną tych wydarzeń uczestniczką, ale przy tym reprezentuje zupełnie odmienną konstrukcję psychiczną. Mnich był właściwie znakiem, symbolem pozbawionym psychicznego wnętrza. Śmierć u Tomaszewskiego posiada wyraźnie określoną osobowość, jest w gruncie rzeczy figlarna, psotna i pełna wigoru, tyle że jest to okrutne i złośliwe poczucie humoru, pozbawione bodaj iskierki ciepła.
Erwin Nowiaszek stworzył pełną wiarygodności postać: humorystyczną a jednocześnie groźną i odrażającą. W znacznym stopniu pomógł w tym aktorowi kostium, ale główne składniki zewnętrznego kształtu postaci, to wyrazista mimika i ruch pełen kociej miękkości i drapieżności oraz jakiegoś obleśnego zwiotczenia.
Kazał Tomaszewski śmierci wcielać się też w inne postacie występujące w sztuce (służący w epizodzie "W domu", strażnik w epizodzie "W więzieniu"), lub też w postacie, których w tekście nie ma (wędrowny grajek w epizodzie "Matki i córki", nieboszczyk w scenie lekarskiego konsylium). Być może, że ten chwyt należało konsekwentnie powielić we wszystkich pozostałych epizodach. Wzmocniłoby to wrażenie, iż ludzie są po prostu kukłami służącymi rozpasanej w swych igraszkach śmierci za zabawki. Poza tym Tomaszewski pominął kilka epizodów zupełnie (pisarz w lecznicy, "Na ulicy" - epizod pierwszy). Wreszcie do-
konał kilku poważnych zmian - epizod "W domu" oddzielił od współistniejących z nim w tekście scen pogoni policjantów za zarażonymi, zmienił zakończenie epizodu "W więzieniu", usunął symultanicznie rozgrywany wraz ze sceną "Matki i córki" epizod z podróżnym, gruntownie przebudował epizod "Noc", zmieniając wydarzenia i przydając całości silnych akcentów orgiastycznych, skrócił epizod trzeci "Na ulicy", w konsylium lekarzy zmienił zakończenie i występujące w nim kobiety zastąpił mężczyznami, wreszcie wykorzystując wprowadzoną do przedstawienia śmierć, zzmienił finał całości, kończąc niemal farsowym a-kordem - umieraniem śmierci.
Cała ta relacja starą się uzasadnić moje przekonanie o tym że Tomaszewski bardzo pomógł Ionesco, poważnie wzmacniającą i wzbogacając nagromadzone w jego sztuce efekty teatralne i pomijając kilka scen i epizodów, które tylko niepotrzebnie wydłużają przedstawienie. Szkoda tylko, że nie zrobił tego bardziej konsekwentnie. Rozumiem, że nie chciał rezygnować z fragmentów, które może najbardziej nasycone są treściami psychologicznymi, myślę tu o symultanicznie rozgrywanej schadzce dwu par kochanków oraz epizodzie z dwojgiem staruszków, należało jednak oba te epizody skrócić, są one bowiem już z samej swej natury zbyt rozwleczone i nudne, a że przy tym są bardzo statyczne w kipiącym ruchem teatrze Tomaszewskiego, stanowią niepotrzebny zgrzyt.
Dał Tomaszewski w tym przedstawieniu jeszcze jeden dowód znakomitej pracy z aktorami. Właściwie wszyscy zaprezentowali dobry poziom. Nikt w tym licznym gronie nie odstawał od reszty, nikt nie popełnił fałszywego kroku czy gestu, wszystko przebiegało nadzwyczaj harmonijnie. W tej sytuacji trudno kogoś wyróżnić poza wybijającą się partią Erwina Nowiaszka. Pozostali wykonawcy co chwilę grają kogoś innego, uczestnicząc w drobnych epizodach i robią to dobrze. Potwierdził także Tomaszewski umiejętność współpracy ze scenografem i kompozytorem. Obaj ci współtwórcy widowiska spisali się znakomicie, choć pierwszeństwo dałbym Zbigniewowi Karneckiemu za niebywałą finezyjność oprawy muzycznej, delikatnej, nie narzucającej się, komunikatywnej, a przecież nie natrętnie ilustracyjnej.
W sumie bardzo udane przedstawienie, choć trochę mi żal, że tyle talentu i wysiłku poświęcono na realizację tak w gruncie rzeczy kiepskiej sztuki. Wolałbym, żeby Tomaszewski wybrał tekst niosący więcej wartości intelektualnych i emocjonalnych, choć rozumiem, że wówczas kształt teatralny byłby prawdopodobnie mniej wyrazisty, bo mniej ważny.