Grzesznik czy Sprawiedliwy?
Jest to sukces, którego nie oczekiwali z pewnością organizatorzy uroczystości związanych z obchodami stulecia urodzin autora "Akropolis". Rocznice są jak wiadomo martwe. Od rocznic i jubileuszy nie wymagamy rewelacji. Grany na hasło Wyspiański nie napawał optymizmem. I oto już w połowie stycznia trzecie przedstawienie - po "Kronikach królewskich" Renego i Kosińskiego oraz "Klątwie" Swinarskiego - dostarczające autentycznych emocji, zdolne wywoływać dyskusję.
A więc trzy realizacje utworów młodopolskiego wieszcza, do którego mimo oficjalnego szacunku scena odnosi się z rezerwą. Przygotowane przez inscenizatorów, którzy rzadko lub wcale nie zajmowali się Wyspiańskim. Wszystkie - jakich by nie zgłaszać pod ich adresem pretensji - są wydarzeniami artystycznymi w dość martwym sezonie teatralnym, który zatem, być może, przyniesie dalsze jubileuszowe niespodzianki.
Co dziwniejsze, jest to za każdym razem Wyspiański całkowicie odmienny, tak jak odmienne są gusty i temperamenty twórców przedstawień. Łączy je jednak coś poza nazwiskiem dramatopisarza - i ten wspólny element zdaje się tu być najbardziej znaczący: pietyzm dla autora, nie oznaczający tu jednak nieokreślonej wierności intencjom dramatopisarza. Reżyserzy Rene, Swinarski i Goliński szanują po prostu tekst, nie starając się z nieuporządkowanych wizji poety tworzyć współczesnego komiksu. Scenografowie: Kosiński, Swinarski, Stopka znajdują dla tego tekstu wyraz bliski naszemu odczuciu piękna (czy brzydoty), a równocześnie wierny temu teatrowi - urzekającemu, lecz i pełnemu zasadzek.
Bo oto poczuliśmy się właśnie w teatrze, na prawdziwej widowni i wobec prawdziwej sceny. Potwierdzający słuszność obserwacji Peter Brooka, iż "bardziej niż kiedykolwiek spragnieni jesteśmy przeżycia przerastającego codzienność".
"Powrót Odysa" w krakowskim teatrze nie wciąga zresztą od razu. Mimo doskonałego początku, jaki zawdzięcza Andrzejowi Stopce. Scena pogrążona jest w szarości. Na tle półkolistego horyzontu wielkie wrota drewniane z okuciami, trochę jak drzwi stodoły lecz bardzo królewskie zarazem, kryją tajemnicę "Odysowego dworu", którego wnętrze jawi się naszej wyobraźni, gdy słuchamy kwestii aktu I. Z boków widać skrzydła ścian zwieńczone wiechami. Nad wrotami architektoniczny, wtopiony w całość fragment doryckiej kolumny i płótno z graficznym rysunkiem, niczym ornament jeźdźców na greckich wazach, przywodzący także na myśl wieśniaków tłukących się na drabiniastych wozach po nie najlepszych polskich drogach. Na przodzie sceny dwie duże muszle przypominają - podobnie jak biały fragment płótna niby żagiel przecinający ornament - iż rzecz dzieje się nad morzem, tyle razy przywołanym w dialogach.
Jest w tym wszystko, czego mógł żądać autor - i miejsce akcji, i interpretacja. Świetne tło dla kostiumów, będących zaskakującą chwilami syntezą projektów Wyspiańskiego do "Bolesława Śmiałego" i góralsko-krakowskich sympatii Stopki, widocznych w umiłowaniu kierpców, skórzanych pasów, regionalnych ozdób. Czasem zjawia się wzór meandra, podkreślający w sposób równie syntetyczny jak dekoracje, że Grecja i Polska w tym utworze to jedno. Jak w "Agezylauszu" Słowackiego, co w sposób równie mistrzowski wyraził Drabik przed laty czterdziestu.
Sławnego bohatera spod Troi, gdy po latach tułaczki, awantur i zbrodni wraca do ojczyzny, by szukać w niej ukojenia witają siny mrok i majestat polskiej zagrody. W sztywnym kostiumie tkwi teraz nieporuszony, zwrócony twarzą w stronę dworu - jakby z tamtej strony usłyszeć pragnął patetyczną pieśń powitania. Lecz oto ciszę przerywa ryk trzody i odgłos pijackiej orgii. Żaden gest ni skrzywienie twarzy nie wyraża uczuć Odysa (Jerzy Kaliszewski), a mimo to czujemy, że między jego wejściem i tą chwilą otwarła się przepaść.
I nic nie powinno zakłócić milczenia nad tą tragedią i tą przemianą; o tym pewnie myślał Wyspiański rozbudowując didaskalia na początku dramatu. Ale gdy realistycznie rozegranym kwestiom Eumaiosa (Andrzej Balcerzak) poczyna towarzyszyć skandowana po grecku pieśń - początek Homerowskiej "Odysei", w bohaterze budzi się aktor. Zaskakuje nerwowym gestem, pasją właściwą bardziej kłótnikom niż wodzom z tragedii. Potrząsa ze złością pastuchem, przysiada gwałtownie na muszli, by po wyjściu Eumaiosa po wodę (z góralskim skopkiem!) pogrążyć się w efekciarskiej kontemplacji. Gdy zaś gorzkim, ironicznym ni to śmiechem, ni szlochem wtórować będzie ostatnim słowom pieśni Femiosa (Roman Stankiewicz), wiemy już na pewno: nie jest bohaterem patetycznym ten zwycięzca spod Troi. Spada z koturnu - staje się godnym partnerem pastucha. Sprawia to zawód; ci dwaj żywi ludzie, dający upust swym emocjom w sposób zbyt małostkowy i ziemski nie dorastają zupełnie do swego kostiumu i tekstu. Ich gra realistyczna pozostaje w wyraźnym konflikcie ze scenografią i ze sprawą.
To uczucie towarzyszy w zasadzie całej pierwszej części przedstawienia: i zabójstwu Eumaiosa zakończonemu naturalistyczną niemal agonią, i rozmowom ucharakteryzowanego na polskie pacholę Telemaka (Jerzy Szmidt) z Pastuchami. Aktorzy nie zrośnięci ze sztywnym kostiumem robią wrażenie poprzebieranych; widzimy w tym na razie tylko nieudolność i niekonsekwencje, z perspektywy całego przedstawienia okaże się to jednak efektem w znacznym stopniu zamierzonym. Na razie owe "przebieranki" stwarzają dystans do utworu umotywowany zbyt niejasno, by można było stwierdzić do czego zmierza reżyser. Wrażenie potęguje parady styczna kwestia Tafijczyka (Henryk Matwiszyn) w sztywnym kostiumie w straszliwe morskie stwory; to też wydaje się zgrzytem, a jest jak się pokaże zapowiedzią części II przedstawienia, elementem wkomponowanym jakoś w całość. Teraz jednak kłóci się ten epizod z tym, co już za chwilę dzieje się na scenie - z rozmową Telemaka z Filoitiosem (Andrzej Mrowiec), z kolejnym zabójstwem, płaczem Telemaka w scenie z ojcem - tą grą bardzo serio, z wyrazistym gestem, skrępowanym jedynie niewygodnym kostiumem. Grą, która zatraca wagę słów. Zbyt mało nas obchodzi to co się wydarzyło - nawet śmierć dwu ludzi, z których jeden leży teraz śmiesznie porzucony pośrodku sceny. I dopiero ostatnie kwestie Odysa nabierają znaczenia.
Pierwsza pełna gorzkiego samouświadomienia:
"że zmogłem krzywdą świat - za krzywdy moje
i jestem ludziom: nikt - i niczym stoję
i druga - wyzwanie:
(...) Znam dzieła Boże!
Widziałem okrąg ten-jak ludzie żyją,
i wiem, że krzywdą można żyć; - jak tuczą
się i tyją
w błogosławieństwie Boga-co przeklina
tem, że pomoże w złem!"
Wagę tych właśnie kwestii podkreślam nieprzypadkowo. Pierwsza zdaje się być mottem omówionej części przedstawienia, druga zapowiada to, co wydarzy się po przerwie.
I wobec tragedii bohatera, co idzie "wbrew Doli" i którego pozostawiamy pochylonego samotnie nad ciałem człowieka, zabitego przez niewinne dotąd pacholę, nieważne są już wszystkie nieścisłości.
W tej samej pozie zastaniemy go po podniesieniu się kurtyny, oznaczającym koniec kilkunastominutowego antraktu. Dzięki Go-lińskiemu i Kaliszewskiemu nie będzie to już ten sam Odys. Mocą myśli mały, neurasteniczny grzesznik przerodził się w człowieka sprawiedliwego. Mimo połączenia obu części przedstawienia jedną dekoracją nie ma między nimi łączności tak prostej jak w tekście. Część druga nie jest tylko zrealizowaniem projektowanej wcześniej zemsty. Zakończyły się losy poszczególnych ludzi - rozpoczyna się historia.
Oto z dworu odysowego wychodzą postaci jak z fantastycznej ludowej opowieści: Medon (Julian Jabczyński) w szpiczastej czapce i stroju niby czarnoksięskim, grożący palcem Odysowi jak niegrzecznemu chłopcu; Arnajos w stroju zakonnym (czy żebraczym?), z torbą pełną krzyżyków, z różańcem - w utarczce o wino (zastąpionej tu rzucaniem prosa!) jak mnich z "Monachomachii", inni w dziwacznych strojach ze słomianymi obrzędowymi wieńcami (?) na głowie - zalotnicy, których ilość przekracza znacznie (siedem postaci nosi w programie imiona wzięte z "Odysei" Homera) ilość osób występujących w dramacie Wyspiańskiego. Usztywnieni przez stroje, zmechanizowani, są równocześnie groteskowi i przerażający.
Spośród nich tylko wódz Antinoos (Wojciech Ziętarski) w czarnym kostiumie ma określoną indywidualność. On trybun sprawiedliwy oskarży Odysa, iż
"deptał świętości
cudze - nie uszanował nigdy nic w człowieku
jedynie korzyść swoją brał".
Lecz ten popis szlachetnego retora, wyskandowany wśród mechanicznych oklasków popleczników, leżących na ziemi jak w "Melancholii" Malczewskiego, nie poruszy nikogo. Sam zaś mówca rychło zamieni się w błazna. A jednak ten obraz poraża grozą, podobnie jak następny, gdy zalotnicy osaczą Odysa niczym Durrenmattowscy Gulleńczycy. Jest to groza trochę ze złej baśni i ta baśń czy legenda z okrutnym przecie morałem trwa dalej, po otwarciu wrót do komnaty.
Widać wreszcie drugi plan sceny: stół góralski i ławy pośrodku, w głębi schody o trzech stopniach wiodące ku tyłowi sceny, gdzie uniesiony horyzont tworzy otwór trójkątny jak wejście do namiotu. Tu odbędzie się kulminacyjna scena wymordowania zalotników, która w swym pierwszym stadium przypomina ucztę na zamku Balladyny, w pobliżu (mimo góralskich sprzętów) przedhistorycznego Gopła. I gdzie zaraz potem Odys, samotny, nad wszystkich wyższy z wyjątkiem Penelopy (Katarzyna Meyer), wyglądającej jak Królowa Żona z "Bolesława Śmiałego" dokona aktu sprawiedliwości. To charakterystyczne; owo partnerstwo Ponelopy nie Telemaka - jak w dramacie. Telemak bowiem wedle intencji Golińskiego do końca pozostanie bezradny, niezdolny do współdziałania z ojcem - może w myśl przekonania Wyspiańskiego, wyrażonego w "Studium o Hamlecie" iż "tylko własnych krzywd człowiek mścić może i umie i jest mu wolno z całą siłą-nie krzywdy ojców".
Zresztą czyn Odysa nie ma tu już aspektu zemsty; jest aktem koniecznym i sprawiedliwym w tak urządzonym świecie. Stąd symboliczność sceny rzezi, w której każdorazowemu napinaniu łuku przez Odysa odpowiada wygaszenie świateł i anielskie "Gloria" czy "Alleluja". Nużące przy kolejnym powtórzeniu, lecz doskonale spełniające swą podwójną funkcję. Przywodzi bowiem na myśl ludowy obrzęd, a równocześnie stanowi ironiczną aluzję do kwestii Odysa o boskiej pomocy w akcie I.
Wobec tej sceny epizodem całkowicie już zbędnym jest niepotrzebnie przez reżysera oszczędzona scena z Laertesem (Tadeusz Burnatowicz), który zresztą wygląda jakby miał za chwilę zaśpiewać arię w prowincjonalnej operze. Mieści się wszakże w konwencji baśni czy może moralitetu, który dobiega właśnie końca, znajdując swój krwawszy jeszcze finał. Przy słowach Odysa "tam król Mentes spieszy do grabieży", kiedy przepływające w górze płomienie czerwonego światła ogarniają refleksem zebranych.
Zaraz potem opadnie płótno, kryjąc ludzi i dekoracje. Na scenie pozostanie tylko zwycięzca, wyłączony nagle z tego dziwnego obrzędu, wyrzucony jakby za kulisy teatru. Teatru jeszcze, nie życia, i w teatrze odwiedzą go Syreny. Tu zostanie zdemistyfikowany w swym bohaterstwie i tragedii przy wtórze sławiącej go pieśni, recytowanej przez trzy Muzy, niosące stare, zużyte rekwizyty; krakowską czapkę, hełm antyczny, dziecięcego konika, który symbolizować ma zapewne trojańskiego konia.
I dopiero kiedy opadnie żelazna kurtyna, zasłaniając dekoracje, gdy Syreny raz jeszcze, lecz już bez zbędnych rekwizytów, odwiedzą (drogą przez lożę) bohatera, rozegra się na proscenium dramat prawdziwy i wtedy usłyszymy prawdziwe memento:
"Idziesz przez świat i światu dajesz kształt
przez twoje czyny
Spójrz w świat, we świata kształt, a ujrzysz
twoje winy
Kędyś ty posiał fałsz i fałszem zdobył sławę
tam najdziesz kłamstwa cześć i imię w czci
plugawo."
Odys schodzi do orchestry. I nieistotne, czy symbolizować ma to śmierć, czy tylko odejście. Ważne jest tylko to, co zdołał przekazać widowni, owej "łodzi pełnej ludzi", którą wciągnął bezpośrednio w akcję. Czy przekazał jednak wiele?
O filozofii i ideologii dzieł Wyspiańskiego zapisano sporo stron, ujmując w ramy mniej lub bardziej logicznego systemu to wszystko, co jest czasem jedynie objawieniem u tego poety, pełnego jak żaden inny sprzeczności. Ta myśl trzeźwa, jasne i racjonalne wywody płynące spod pióra nie tylko historyków literatury, lecz i recenzentów, a zrodzone pod wpływem teatru wielkiego, to prawda, i atakującego wyobraźnię, lecz opartego w większości na myślowych niekonsekwencjach - budzą swego rodzaju podziw. Podziw, lecz i nieufność.
Interpretacja Golińskiego zdradza rozterkę reżysera, który do pewnego przynajmniej momentu nie bardzo wie, co w utworze uznać za najważniejsze. W części I przedstawienia (odpowiadającej fragmentowi I aktu, do pojawienia się zalotników) myśl jego zgodna jest w zasadzie z poglądem usankcjonowanym nazwiskiem Wilama Horzycy, iż jest to dramat "o mężu, co sam błądzi wędrowiec w ogromnem, morskiem przestworzu i na próżno chce do ojczyzny i chce ojczyzny: nie zjawia się ona jego stęsknionym i zmęczonym oczom", dramat, w którym "dwóch jest Odysów: jeden spragniony ojczyzny, drugi - oprawca, "rzezaniec" wierzący niezachwianie, że tylko zbrodnia ma rzeczywistą moc kształtowania świata". Pierwszego poznajemy na początku, drugiego w bójce z Eumajosem, w odrażającym skrzywieniu twarzy przy słowach "krwi woń świeżej i tęsknota ku rzezi", w rozlicznych rachunkach sumienia.
Każdy czyn składający się na sławę, ową nęcącą sławę bohatera - da się tu poddać moralnym osądom. Nad trupem Eumajosa stoi zbrodzień tak jak śmierć Femiosa rodzi nową zbrodnię. Eumajos i Femios umierają krzycząc i rzężąc - to razi w tym wystylizowanym przedstawieniu - ale tak właśnie ginie człowiek z ręki innego człowieka. Odys, zdobywca spod Troi, zna ten jęk; on właśnie towarzyszy jego tragicznym wędrówkom. Realistyczna konwencja części I przedstawienia ma w intencji Golińskiego podkreślić tę właśnie sprawę: ukazać krzywdziciela w całej ohydzie winy. I gdyby na tym poprzestać, umieszczony w programie szkic Henryka Voglera, upatrujący współczesność "Powrotu Odysa" w nowoczesnym potraktowaniu problemu winy, kary i odpowiedzialności - byłby dla idei inscenizacji adekwatny.
Ale już od początku kłóci się z tą interpretacją element przedstawienia niezwykle tu istotny: scenografia. Dramat o człowieku obarczonym grzechem niezwykle konkretnym, człowieku, który godząc się na odpowiedzialność za winy, odkrył też gorzką prawdę, iż "krzywdą można żyć", nie wymaga oprawy plastycznej tego rodzaju i formatu, który prezentuje Andrzej Stopka. Goliński o tym wie, i - może zbyt późno - nadaje sprawom Odysa i jego dworu znaczenia metafory, niezwykle wieloznacznej.
Z chwilą gdy Odys planuje rzeź zalotników żony - ton dramatu obniża się tak gwałtownie, że poprowadzony dalej w realistycznym tonie znalazłby się na granicy melodramatu. I w tym momencie reżyser podnosi go do tej rangi, którą reprezentuje scenografia. Znika zbrodniarz rozmiłowany w krwi. Napięcie łuku oznacza nie kolejne morderstwo, lecz Czyn. Czyn, który niezależnie od dalszych losów bohatera zachowa swą wartość. Jest bowiem przede wszystkim zwycięstwem nad zastojem ducha, z którym tak walczył w okresie mistycznym Słowacki. Osobista tragedia bohatera nie jest przegraną grzesznika. Prawdziwa tragedia Odysa staje się tu tragedią Lucyfera z "Samuela Zborowskiego". Tak jak Lucyfer, Odys musi uznać swą winę. Ostateczny rozrachunek nie jest jednak spowiedzią ze zbrodni wymierzonych w konkretne istnienia. Nie bez przyczyny skreśla Goliński w finale rejestr morderstw spod Troi.
Dlatego zapewne inscenizacja ta, choć pęknięta na dwoje, trzyma w napięciu. Dlatego także mimo iż z rejestru reżyserskich i (głównie) aktorskich potknięć stworzyć można by recenzję krytyczną i zjadliwą, sprawiedliwsze wydaje się uznanie dla tego przedstawienia, niezwykle dzięki scenografowi teatralnego i bardzo dzięki reżyserowi odważnego.